Wschodnia Słowacja 2009: Internationally
Sobota, 11 lipca 2009
· Komentarze(0)
Kategoria >200 km, Wschodnia Słowacja 2009
Vinne - (szosa na Koszyce i skręt w kierunku Trebisova) - Trebisov - Slovenske Nove Mesto - Satoraljaujhely - Karolyi kastely - Fuzer - Hollóhaza - Zdana - Cana - Kosice - Secovce - Michalovce - Vinne
Ten wypad miał (lub powinien ;p) być krótszy. Zanim przyjechałem nad Sirave po głowie chodziły mi Węgry. W końcu znalazłem w sobie na tyle silnej woli, aby wyrwać się z plaży i zamysł ten urzeczywistnić :)
Start jak zwykle w Vinnym i objeżdżoną trasą do Michalovców. Kawałeczek szosą na Koszyce i pasowało skręcić w kierunku Trebisova. Znalazłem minimalny skrót przez Vojcice i tędy też pojechałem. Sam Trebisov to zwykłe słowackie miasto jakich wiele na trasie mijałem. Gdy dojechałem do ronda pare km dalej, zaczęły się przepiękne widoki. Pola pełne słoneczników robiły piorunujące wrażenie. Trochę dalej trafiłem w dziwne miejsce; farma ze strusiami i innymi takimi, jak na safari. Krótki odpoczynek na OMV i trzeba ruszać dalej. Przed Slovenskym Nowym Mestem, przed szlabanem utworzyła się spora kolejka; ponad 5 minut czekaliśmy na jeden wagon ;|.
Przekroczyłem granicę, niepozornym mostem i wjechałem do Madziarów. Przy granicy znajdowało miasto, o dość trudnej i zawiłej nazwie, że aż muszę zerknąć na mapę. Satoraljaujhely. Pokluczyłem chwilę po miasteczku, które niestety nie miało nic ciekawego do zobaczenia i przeświadczony, że dobrze jadę, pchany wiatrem północnym ruszyłem dalej. No właśnie. Pchany wiatrem. Do granicy było na południe, jechało się super, ale teraz powinienem jechać z powrotem na północ. Trzeba było się wrócić pare km. Żeby było śmieszniej, pojechałem źle po raz drugi i jak się okazało potem nie ostatni. Na szczęście kapnąłem się po ok. kilometrze, zobaczyłem wzgórze górujące nad okolicą. Dalsza jazda okazała się niezbyt przyjemna, bo pod wiatr i musiałem jeszcze gnieść się ścieżką rowerową, zamiast śmigać drogą - jadąc szosą w pewnym momencie minął mnie kierowca, oczywiście z wciśniętym do spodu klaksonem i zwolnił do 20 km/h, wskazując mi ręką ścieżkę. Ruszył dopiero gdy zjechałem z drogi.
Kolejnym nieplanowanym miejscem moich odwiedzin okazał się Karloyi kastely, czyli zamek jakiś tam. Zboczyłem z drogi ze 3 km, ale warto było. Naprawdę przyjemny pałacyk i z miłym parkiem. Odpoczynek tutaj zregenerował wiele sił, ale i wzmógł wątpliwości. Jechać krótszą drogą przez Hollóhazę i inne zadupia czy śmignąć dalej główną, dłuższą o około 20 km. Zdecydowałem się na main road. Opuściwszy zamek, skierowałem się na moje szczęście lub nieszczęście, tego się nigdy nie dowiem, kolejnym skrótem przez wieś Fuzerradvany. I zrządzeniem losu wjechałem na drogę do takiej małej węgierskiej "Komańczy" (niektórzy będą wiedzieć o co chodzi :)), zwanej Hollóhaza. Oczywiście zauważyłem swoją pomyłkę po 10 km, a malowniczy zamek, górujący na wyjebiście wysokiej skale, zdecydował, że nie będę zawracał. Podjechałem do wioski Fuzer, gdzie "hrad" się znajdował i po kilku zdjęciach, zająłem się poszukiwaniem sklepów, gdyż moje zapasy wody były na wyczerpaniu. Koleś w sklepie w ogóle nie umiał po angielsku, nie mówiąc o polskim, słowackim i kij wie czym. W końcu się udało, ale wydał idiota w forintach ;|. Zdobywszy polne 10% zjechałem do jakieś wsi i skierowałem się za radą jakiejś dziewczynki do tej Hollóhazy.Dziura jakich mało, a do granicy góra jak Magura, tyle, że bez serpentyn. Na szczycie na pare km asfalt zmieniał się w kamienie i tak oto wtoczyłem się na powrót do Slovenska.
Miałem wioskami skrócić drogę, omijając Koszyce, ale nie chciało mi szukać drogi na mapie, czy też po raz 4 się pomyliłem i pojechałem tam, gdzie pojechać w pierwotnym planie miałem. Wyjeżdżając niestety drogami szybkiego ruchu (nic przyjemnego na rowerze) z miasta, spotkałem słowacką bikerkę na fajnym Scoccie. Po krótkiej rozmowie skręciła nad jezioro, którym niestety okazała się nie być Sirava :(. Teraz czekało mnie 60 km z trzema długimi, na szczęście niezbyt stromymi podjazdami. Pierwszy był w samych Koszycach, dosłownie na osiedle :). Potem milutki dłuuugi zjazd i powolny bardzo długi podjazd, w sumie przez niewidoczny przez pare km. Szybki zjeździk i znowu trzeci, najdłuższy, ale za to nagrodzony długim 12% zjazdem, który przechodził w drogę o lekkim nachyleniu (+4O km/h). Dzięki temu szybko przemknąłem przez Dargov i Secovce. Dalej wiatr zrobił się twarzowy, powrót do Michalowców w i tak dość szybkim tempie. Potem już tylko dyszka czy tam ile do domu do Vinnego i koniec dłuuugiej pieśni.
Rower na szczęście wytrzymał xD
Sirava o poranku :)
Południowa Słowacja to istna kraina słoneczników :)
Co to tu robi ;P?
Góry w tle to już Węgry.
Cmentarz żydowski w Satoraljaujhely.
Jadąc na północ...
Karloyi kastely
Zamczysko w miejscowości Fuzer :)
Blokowiska w Koszycach. Jak ściągnę z drugiego aparatu zdjęcia przepięknej starówki to również je wstawię ;)
T-34 na szczycie jednego z wzgórz szosy Koszyce - Michalovce.
mniam!
Tu się nawet km zgodziły ;p
click for more
< Dzień poprzedni Dzień następny >
Ten wypad miał (lub powinien ;p) być krótszy. Zanim przyjechałem nad Sirave po głowie chodziły mi Węgry. W końcu znalazłem w sobie na tyle silnej woli, aby wyrwać się z plaży i zamysł ten urzeczywistnić :)
Start jak zwykle w Vinnym i objeżdżoną trasą do Michalovców. Kawałeczek szosą na Koszyce i pasowało skręcić w kierunku Trebisova. Znalazłem minimalny skrót przez Vojcice i tędy też pojechałem. Sam Trebisov to zwykłe słowackie miasto jakich wiele na trasie mijałem. Gdy dojechałem do ronda pare km dalej, zaczęły się przepiękne widoki. Pola pełne słoneczników robiły piorunujące wrażenie. Trochę dalej trafiłem w dziwne miejsce; farma ze strusiami i innymi takimi, jak na safari. Krótki odpoczynek na OMV i trzeba ruszać dalej. Przed Slovenskym Nowym Mestem, przed szlabanem utworzyła się spora kolejka; ponad 5 minut czekaliśmy na jeden wagon ;|.
Przekroczyłem granicę, niepozornym mostem i wjechałem do Madziarów. Przy granicy znajdowało miasto, o dość trudnej i zawiłej nazwie, że aż muszę zerknąć na mapę. Satoraljaujhely. Pokluczyłem chwilę po miasteczku, które niestety nie miało nic ciekawego do zobaczenia i przeświadczony, że dobrze jadę, pchany wiatrem północnym ruszyłem dalej. No właśnie. Pchany wiatrem. Do granicy było na południe, jechało się super, ale teraz powinienem jechać z powrotem na północ. Trzeba było się wrócić pare km. Żeby było śmieszniej, pojechałem źle po raz drugi i jak się okazało potem nie ostatni. Na szczęście kapnąłem się po ok. kilometrze, zobaczyłem wzgórze górujące nad okolicą. Dalsza jazda okazała się niezbyt przyjemna, bo pod wiatr i musiałem jeszcze gnieść się ścieżką rowerową, zamiast śmigać drogą - jadąc szosą w pewnym momencie minął mnie kierowca, oczywiście z wciśniętym do spodu klaksonem i zwolnił do 20 km/h, wskazując mi ręką ścieżkę. Ruszył dopiero gdy zjechałem z drogi.
Kolejnym nieplanowanym miejscem moich odwiedzin okazał się Karloyi kastely, czyli zamek jakiś tam. Zboczyłem z drogi ze 3 km, ale warto było. Naprawdę przyjemny pałacyk i z miłym parkiem. Odpoczynek tutaj zregenerował wiele sił, ale i wzmógł wątpliwości. Jechać krótszą drogą przez Hollóhazę i inne zadupia czy śmignąć dalej główną, dłuższą o około 20 km. Zdecydowałem się na main road. Opuściwszy zamek, skierowałem się na moje szczęście lub nieszczęście, tego się nigdy nie dowiem, kolejnym skrótem przez wieś Fuzerradvany. I zrządzeniem losu wjechałem na drogę do takiej małej węgierskiej "Komańczy" (niektórzy będą wiedzieć o co chodzi :)), zwanej Hollóhaza. Oczywiście zauważyłem swoją pomyłkę po 10 km, a malowniczy zamek, górujący na wyjebiście wysokiej skale, zdecydował, że nie będę zawracał. Podjechałem do wioski Fuzer, gdzie "hrad" się znajdował i po kilku zdjęciach, zająłem się poszukiwaniem sklepów, gdyż moje zapasy wody były na wyczerpaniu. Koleś w sklepie w ogóle nie umiał po angielsku, nie mówiąc o polskim, słowackim i kij wie czym. W końcu się udało, ale wydał idiota w forintach ;|. Zdobywszy polne 10% zjechałem do jakieś wsi i skierowałem się za radą jakiejś dziewczynki do tej Hollóhazy.Dziura jakich mało, a do granicy góra jak Magura, tyle, że bez serpentyn. Na szczycie na pare km asfalt zmieniał się w kamienie i tak oto wtoczyłem się na powrót do Slovenska.
Miałem wioskami skrócić drogę, omijając Koszyce, ale nie chciało mi szukać drogi na mapie, czy też po raz 4 się pomyliłem i pojechałem tam, gdzie pojechać w pierwotnym planie miałem. Wyjeżdżając niestety drogami szybkiego ruchu (nic przyjemnego na rowerze) z miasta, spotkałem słowacką bikerkę na fajnym Scoccie. Po krótkiej rozmowie skręciła nad jezioro, którym niestety okazała się nie być Sirava :(. Teraz czekało mnie 60 km z trzema długimi, na szczęście niezbyt stromymi podjazdami. Pierwszy był w samych Koszycach, dosłownie na osiedle :). Potem milutki dłuuugi zjazd i powolny bardzo długi podjazd, w sumie przez niewidoczny przez pare km. Szybki zjeździk i znowu trzeci, najdłuższy, ale za to nagrodzony długim 12% zjazdem, który przechodził w drogę o lekkim nachyleniu (+4O km/h). Dzięki temu szybko przemknąłem przez Dargov i Secovce. Dalej wiatr zrobił się twarzowy, powrót do Michalowców w i tak dość szybkim tempie. Potem już tylko dyszka czy tam ile do domu do Vinnego i koniec dłuuugiej pieśni.
Rower na szczęście wytrzymał xD
Sirava o poranku :)
Południowa Słowacja to istna kraina słoneczników :)
Co to tu robi ;P?
Góry w tle to już Węgry.
Cmentarz żydowski w Satoraljaujhely.
Jadąc na północ...
Karloyi kastely
Zamczysko w miejscowości Fuzer :)
Blokowiska w Koszycach. Jak ściągnę z drugiego aparatu zdjęcia przepięknej starówki to również je wstawię ;)
T-34 na szczycie jednego z wzgórz szosy Koszyce - Michalovce.
mniam!
Tu się nawet km zgodziły ;p
click for more
< Dzień poprzedni Dzień następny >