Wpisy archiwalne w kategorii

>200 km

Dystans całkowity:2626.98 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:107:59
Średnia prędkość:24.33 km/h
Maksymalna prędkość:75.60 km/h
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:238.82 km i 9h 49m
Więcej statystyk

Dzień 18 - Powrót

Piątek, 19 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Ruszamy bardzo rano i pomimo wielkiego upału (najgorszy an całej wyprawie) przejeżdżamy całą Słowację. Słońce najbardziej dopieka nad Domasą, natomiast od Svidnika ciągnę pod granicę 4 litry piwa, więc nie jest łatwo :P. Duża motywacja pozwala przekroczyć 200 i dotrzeć do domu najszybciej jak ot było możliwe.

Velky Kamenec:


Sękowa:


http://maciek320bike.bikestats.pl/561558,dzien-18.html

Mont Ventoux

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(5)
Kategoria >200 km, >70 km/h
Szykując się na najgorsze, byłem mocno zaskoczony wstając rano - bezchmurne niebo. W takich warunkach zdobycie Mont Ventoux woj. świętokrzyskiego, czyli Św. Krzyża stało się faktem.




Piękne lasy sosnowe po drodze.


Szczyt w delikatnych chmurach.

Niestety, żeby wjechać asfaltem musiałem nadrobić sporo km, sam podjazd nietrudny chyba z 10 km od Nowej Słupi praktycznie cały czas pod górę, ze zmiennym nachyleniem, finał w lesie. Trudniejszy był za to fragment dojazdowy we wsi Szklana Huta.






Na podjeździe.

Na górze pustki, taras widokowy mam za darmo, z pięknym widokiem na charakterystyczne gołoborze:







Jest i przekaźnik pokaźnych rozmiarów:





Sam klasztor nie zachwyca, bardziej podoba mi się dzwonnica:





Dalej śmigam urokliwą dróżką na Lechów, polecam ten skrót i decyduje się na Szydłów na skrzyżowaniu w Rakowie.





Brama Krakowska w Szydłowie:


oraz wspaniale zachowane mury miejskie:





Szlak św. Jakuba?


Dalej droga leci dość szybko, pomijając dwie ucieczki przed tirem na pobocze ;/. W Staszkówce wyjeżdża po mnie Maciek i razem dociągamy do domu. W końcowej fazie trasy problemy z nadgarstkami - jutro kupuję rogi!

Starachowice

Wtorek, 26 lipca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria >200 km
W końcu naszedł czas na odwiedziny kuzynki w Starachowicach, i tym razem bezpośrednio z Gorlic ;). Sakwy załadowane do połowy, spokojne tempo i jakoś dojechałem. Zaskoczyło mnie nieco podjazdy w Świętokrzyskim - długie, ale niezbyt strome. Dziś myknąłem przez Staszkówkę - mały ruch, a na dziurach już dywanik piękny ;).



Kusił dzisiaj troszkę Święty Krzyż, ale już mi się nie chciał o po 180 km dokładać, kolejnych 20 czy 30.

O dziwo nie zmoczyło mnie, a przecież mamy lipcopad ;).

Na zjazdach spokojnie, bo z przodu mało klocków zostało.


Przed Ciężkowicami.


W świętokrzyskim pełno bagien, stawów i innego szajsu dobrego dla komarów.


W Kurozwękach.


Jest i pałac w Kurozwękach.


Kusił dziś Św. Krzyż.

Pieniny

Niedziela, 5 czerwca 2011 · Komentarze(6)
Kategoria >200 km, >70 km/h
W końcu jakaś trasa z prawdziwego zdarzenia - góry przełęczy kryzysy, wiatr i widoki!



Na początek mgła, która towarzyszy nam na podjeździe pod Ropską. Także w Sączu, który leży w "dziurze" widać niewiele.


Szymbark i Arek.


Ropska - spojrzenie wstecz na początek podjazdu.


A tu widok ze szczytu.

Dalej lecimy z Ptaszkowej przez Kamionki bokiem - bardzo fajna alternatywa dla dupnego wjazdu od Cieniawy i tzw. "ścieżki rowerowej", a po za tym mija się masę świateł i skrzyżowań bokiem.

Za Łąckiem i Zabrzeżem wjeżdżamy w malowniczą część doliny Dunajca. Wysokie wzgórza, górska rzeka, tylko ruch duży, ale nie przeszkadza to w sprawnej jeździe - do Krościenka n.D. średnia w granicach 29-30 km/h.







W Krościenku odpoczynek i zmiana planów nie lecimy na Leśnicę, tylko jedziemy zobaczyć okolice Niedzicy. Do Krośnicy już delikatnie pod górą. Podjazd znany z TdP troszkę mnie wymęcza - pierwszy słabszy moment na trasie.





Zjazd malowniczy, piękne widoki na Pieniny.














Z Arkiem na tle zamku w Niedzicy.



Granica pęka w Sromowcach Wyżnych. Płaski odcinek do Czerwonego klasztoru, tam krótki odpoczynek i ruszamy na, jak się okazało najtrudniejszy fragment trasy.


Trzy korony.






Czerwony klasztor.


Wojtek, mój drugi dzisiejszy towarzysz ;).

Odcinek od Klasztoru aż za Velky Lipnik pod wiatr i pod górę - najgorzej, że podjazd widać na ostatnim kilometrze, wcześniej niewidoczna męka.








Na szczycie, w oddali widać przełom Dunajca i serpentyny Leśnicy.


Gdzieś na trasie.

Podjazd pod Sedlo Vabec ładnie, jakieś 2-3 minuty za Wojtkiem. Zjazdy pod wiatr, popas w Piwnicznej (pyszna konfitura śliwkowa) i dalej już znana trasa do Gorlic. Wycieczkę kończymy mocniejszym akcentem z Ropy do Gorlic.

Dzięki ;).

Wschodnia Słowacja 2010: Horka a Uhorna

Niedziela, 1 sierpnia 2010 · Komentarze(5)
Nadszedł długo oczekiwany dzień - rajd w Słowacki Kras. Dzień przywitał mnie pięknie:



Początek nieciekawy - do Koszyc są niby trzy podjazdy, ale takie płaskie i nudne, na zjazdach też nie poleci za szybko, jednym słowem droga międzynarodowa dla tirów. Jednak od Dargovskiego priesmyku już fajnie się jedzie, jedynym urozmaiceniem są mijane pola słoneczników:



Szybko orientuje się w Koszycach co i jak, w końcu jestem tu po raz 7 albo i 8 (i dalej mi się podoba). Cóż mogę powiedzieć, o tym miejscu? Atmosfera i charakter nieco odbiega od słowackiego typu, który tchnie jeszcze minionymi czasami komunizmu. Jakby okno na Europę, nowocześnie, schludnie, czysto. Ale to tylko moje skromne zdanie. Dla uzupełnienia pare fotek wnętrza katedry pw. św. Elżbiety:



]





Zostaję na mszę, a tu niespodzianka - odprawiają po łacinie! No cóż nieczęsto w naszych czasach, taki obrządek jest praktykowany, rzeczywiście brzmi to dostojniej i podnioślej, zwłaszcza względem języka słowackiego ;p.

Zakupy w Billi i trzeba sypać, bo czas goni. Bez większych problemów (tylko bidon otworzył się z hukiem na wczesnym zielonym) przedzieram się przez miasto i po kilku km ekspresówką ekspresowo skręcam w żółtą na Jasov. Ładna, ale cięzka droga, jeden z cięższych fragmentów. Hopki, to znów dłuższy podjazd, jakaś serpentynka - ni ma letko, że tak powiem ;p. Zatrzymuję się przy przydrożnej jabłonce, które w tym kraju masowo sadzi się wzdłuż szos. Owoców mnóstwo, jem, pakuję kieszonki po brzegi i but dalej.



Dziś nie zatrzymuje się w Jasovie, (Jasovska jaskyna + hrad + Premonstrasky klastor), tylko od razu uderzam w kierunku Stosu przez Medzev. Ciekawie prezentowały się fabryczne kominy na tle zboża i górek. W Stosie zabawna sytuacja - dopiero trzecia ekspedientka rozumie moje pytanie o cenę jakiegoś napoju. Zaczynam młóckę - 7,84 km podjazdu po serpentynach, większość w przyjemnym lesie. Mijam dużo rowerzystów, wszyscy w przeciwną stronę, potem miałem okazję przekonać się dlaczego. W ogóle co do ichnich bikerów - z kulturką u nich na bakier - mało kto odmach, patrzą się jak na debila... W połowie mija mnie z rykiem wataha madziarskich motocyklistów. Wiąże się z tym ciekawostka, a mianowicie, podobno, za tych "lepszych" czasów, na Węgrzech ciężko było o samochody, był wybór - trabanty lub motorynki - stąd tyle węgierskich motocyklistów (dużo mnie dziś ich mijało). Niemniej jednak nachylenie jest niespecjalne, zjazd do Smolnika po serpentynach, więc też nie pociśnie.







Kilka km do Uhornej, jednego z moich dzisiejszych celów. Właściwie to chcę wjechać na górującą powyżej przełęcz - Uhorianske sedlo.


Jest i Uhorna...

I zaczyna się:


Ciężko od samego początku. Na szczyt jest około 4,5 km, z czego 3 km to 18%, reszta też niewiele ustępuje. W końcu wdzieram się na górę i kolejno dopada mnie tu: zaskoczenie i rozczarowanie. Dlatego, że aż 999 m i nie, że 1000 m ;p.






Z prawej Uhorna, maleje w oczach...

Teraz czas na nagrodę, czyli 12 km zjazdu. Samochodem podjeżdżaliśmy w mgle i było naprawdę ekstra: kręta, górska droga, żadnych barier, z prawej stok, z lewej przepaść w las, stromo i bez końca. Dziś, owszem, kręto stromo i bez końca, tyle, że asfalt kiepściutki, co umknęło oczywiście na 4 kołach. Do tego stopnia, że po około 5 km staję, co by ręce, klamki i klocki odpoczęły od ciągłego heblowania. Na szczęście druga połowa zjazdu ma nieco lepszą nawierzchnię i hamowanie tylko przed zakrętami (ale i tak jazda na stojąco, żadne składanie się, dokręcanie itp.). Skręcam sobie na drugi dzisiejszy cel - hrad Krasna Horka. Sam obiekt prezentuje się niezwykle ciekawie na wzgórzu, z parkingu czeka mnie ostra ścianka a'la krzyż w ropicy. Ostatnie metry po wyślizganych płytach z piaskowca. W ferworze walki omijam je co by nie wyryć na twarz, wjeżdżam w kadr jakiejś rodzince, ludzie ogólnie dziwią się widokowi roweru na takiej stromiźnie. Heh, było o co walczyć, na dziedziniec wstępu nie ma, wstęp + zgoda na foty. Pocałujta mnie w żyć. Pare ujęć tego i owego:




W zasięgu wzroku i krat...


fire at will, goats!


Końcowe metry z płyt...


Na zamku są jeszcze rycerze ;p.


Krasnohorske Podhradie.


Z dalszej perspektywy...

Wpadam na główniejszą drogę i od razu niełatwy podjazd pod Jablonovske sedlo (555 m). Oj, troszkę poczułem tu wcześniejsze km, a może po prostu było stromo? Przy trzech pasach (dwa w górę, jeden w dół) człowiek traci rozeznanie... Ze szczytu ciekawy widoczek, na jakieś miasteczko i duże zakłady przemysłowe. Od lewej wapienne skały... Żyć nie umierać, wiaterek w końcu po pleckach. Szkoda, że nie znam zjazdu i ruch duży, bo nie mogę się puścić zbyt szybko...


Próbowałem, nie dało efektu...



Od tego momentu, aż do Mlodavy nad Bodvou (nazwa węgierska Szepsi, bardzo mi się podoba) towarzyszą mi wapienne wzgórza i kamieniołomy. Nie powiem widoki ładne, choć jakoś weny do focenia nie mam. Przed Turną nad Bodvou skręcam w miejscowość Zadiel, co by zerknąć z bliska na wapienny wąwóz. Z bliska nie wydał mi się już taki cudowny ;).



W Moldavie pieprzę jasovske górki i lecę ekspresówką do Koszyc. Pobocze i zero problemów ze strony kierowców. Tam łapie mnie delikatny kryzysik - szosa płasko ciągnie się od okołu 30-40 km, co skutkuje znużeniem. Na rogatkach odzyskuję wiarę w podjazdy i ruszam szybkie lody w Aidzie na starówce. Polecam gorąco (czerwona kamienica na północ od katedry, 0,30 euro, gałka, pyszne, niestety wc płatne, jak to na Słowacji bywa...). Od tego momentu, pomimo 220 km na liczlu, lecę pięknie. Podjazdy znikają w mgnieniu oka, ostatnia przerwa na batona na Dargovskym priesmyku i jestem w domu ;).


Zwycięstwo!


Przełęcz jest świetnie uzbrojona - na szczycie takie oto działo samobieżne + T-34, a u podnóży podjazdu, z obu stron strzegą dwa T-34.

Supported by:




<< Dzień poprzedni Dzień następny >>

Nocny rekord

Wtorek, 20 lipca 2010 · Komentarze(2)


Niestety z powodu nieuleczonej awarii dętki nie ruszam po 4 z Maciejem, ale dopiero koło 10, po wymianie gumy. Idzie świetnie, w Lipnicy Murowanej, po 70 km, średnia ponad 31 km/h. Dość długi podjazd do Muchówki i zaraz toczę się hopkami do Nowego Wiśnicza. Tam zwiedzam obejście zamku, kilka fotek i w drogę.









Do Bochni ekstra zjazd, ponad 75 km/h ;). Udaje mi się trafić na objazd ruchliwej czwórki, przez Kłaj. Jazda przez Niepołomice i Igołomską to męka, pomimo, że poniżej 30 km/h nie schodzę. Ruch, frezowane koleiny - w pewnych miejscach asfalt wyglądał jakby nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić, w którą stronę by się wygiąć ;). I w tym miejscu - mieszkańcy ulicy Igołomskiej - pozdro dla Was! Spotkanie z Maćkiem i Domi na rynku. Do Krakowa docieram ze średnią 29 km/h, ładnie noga podawała. Wizyta w kilku sklepach i ruszamy na Wieliczkę, rezygnując z przebijania się przez miasto, światła i Nową Hutę. Okazuje się to być dobrym wyborem. Minimalny ruch, chłód, jedzie się świetnie.


Zachód przed Niepołomicami.

Postój w Bochni, jazda ze zmianami, szybko docieramy do Zakliczyna, gdzie robimy kolejny postój. Coraz bardziej zbliżamy się zarówno do północy i do Sitnicy. W końcu cali i zdrowi dojeżdżamy do celu. Zjazd po zakrętach do Moszczenicy w miłej mgle, potem już ogień do domu. Na ostatnim skrzyżowaniu bliskie spotkanie z panami pałami, uratowały nas sekundy (jechaliśmy na czerwonym, na szczęście chyba nie widzieli). Do domu wchodzę 2.10 ;).

Dzięki xD

Leśnica

Poniedziałek, 28 czerwca 2010 · Komentarze(8)
Kategoria >200 km, >70 km/h
W końcu udało się zrealizować to na co czekałem już od pewnego czasu. Pogoda trafiła się prawie idealna, ale przejdźmy do rzeczy.

Start po 6, ciężko się jechało początkowo. Chęć do jazdy wraca dopiero na podjeździe w Bereście - 6,71 km (od cerkwi), leśne serpentyny, średnie nachylenie - uwielbiam to.


Początek wspinaczki w górę rzeki Białej.


Fragment właściwej wspinaczki.

Do Krynicy bardzo szybko - ponad 70 km/h - a stromo nie jest, to wiatr pomaga. Przez miasto przejeżdżam szybko, nie ma dziś casu zatrzymywać się wszędzie, tylko pare fotek.



Do Muszyny ładnie idzie, chociaż na razie widoczki takie sobie. Sama Muszyna mnie bardzo zawiodła, niby uzdrowisko, a nie wygląda to zachęcająco. Rynek:



Za miastem pierwsze spotkanie z Popradem, który w ostatnich tygodniach pokazał, jak groźny i niszczycielski potrafi być - cała dolina usiana jest osuwiskami. Mijam zakłady butelkujące Muszyniankę (zdjęcie w Picassie) i zaczyna się mordęga tą całą doliną. Nie chodzi nawet o to, że wcale nie jest lekko w dół jak się spodziewałem, tylko wieje straszliwie w twarz. Krajobrazy tymczasem słabe, jakoś trzeba przepychać dalej. Wspomnienia z toalety:



Im bliżej Żegiestowa, tym lepsze widoki się ukazują:






Samo uzdrowisko sprawia wrażenie wciśniętego w zbocze - wąsko ciasno, jeszcze ten kościółek położony na skarpie kilka metrów nad jezdnią:




Zakole Popradu za uzdrowiskiem.

Jest wreszcie koniec tej piekielnej doliny (wiatr mnie zniechęcił ;p), docieram do Piwnicznej - Zdrój. Msza + wizyta w parku zdrojowy pozwalają zregenerować siły ;).






Ogólnodostępne ujęcie Piwniczanki, pyszna, polecam :).

Kilkaset metrów bruku do Mniszka nad Popradem, położone zostało wręcz z ułańska fantazją, nieźle trzęsie ;). Podjazd do granicy mocno zaskakuje - wąziutka droga w lasku. I zaczyna się - ponad 10 km podjazdu. Nachylenie rośnie powoli, najpierw w górę strumienia, potem już rzeczywiście widać, że pod górę, a na koniec Słowacy próbują zatrzymać mnie ich ulubionym 12 % (jest tego tam ponad km), ale nie udaje im się ten niecny plan ;).






To już nie przelewki.



Wysiłki zostają wynagrodzone, ze szczytu roztacza się piękny widok, m.in. na Tatry.




Szeroka panorama na okolice bliższą i dalszą ;).

Zjazd bardzo chropowaty - niby jest to 75 km/h, ale zero przyjemności jak tak tłucze. W mieście szybkie rozeznanie i ruszam na zamek. 2 km ostrego podjazdu w słońcu i jestem ;). Zamek wygląda dość ciekawie, a w złotówkach płacić można, dlatego decyduję się wejść do środka:













Mam szczęście - trafiam na pokaz młodego sokolnika. Co prawda nie mam czasu, żeby wszystkiego wysłuchać, ale chociaż zobaczyłem podstawowe komendy i pare ciekawych stworzeń latających ;). Więcej zdjęć z pokazu na picassie.






Wdrapuje się jeszcze na najwyższą wieżę, zamku. Łażenie w spdach po kręconych schodach - niezapomniane wrażenia ;).


Stara Lubovnia ;).

Widoki z góry:




Kilka km za Lubovnia skręcam w kierunku granicy i tu łapie mnie delikatny kryzys - lekko pod górę (nie znoszę tego) + głód + sakramencki wiatr = zamulanie na maxa. Tu ratuje się tajną bronią, oto jeden z naboi:


Kończę podjazd i moim oczom ukazuje się granica słowacko - polska, już niedaleko.


Nad Velkim Lipnikiem wznosi się potężne wzgórze - to właśnie podjazd od Leśnicy, mój dzisiejszy cel. Nie zawiodłem się - widoki są takie, że nawet nie zwracam uwagi, jak stromo tutaj jest.


Spojrzenie wstecz, z drugiej serpentyny.

A tu z trzeciej:




Detale z panoramy ;):




I końcówka góry:




Na szczycie spotykam wielu rowerzystów, w tym grupkę z Nowego Targu. Niestety ich tempo nie pozwala mi jechać w grupie, za dużo mam jeszcze km przed sobą.


Strona polska, Pieniny.


Przełom Dunajca.

Zjazd dziurawy, potem jest tylko gorzej, bo ścieżka wzdłuż Dunajca zapchana na maxa spacerowiczami i niedzielnymi bikerami. Za to widoczki przednie:




Dunajec w Szczawnicy.

W Krościenku obiad (bar Pstrąg naprzeciwko delikatesów Centrum, polecam!) i but do Sącza. Lekko w dół i jakoś idzie, trzymam 28-31,5 km/h. Wiatr zelżał, ale droga już nie tak ciekawa, a ruchliwa niesamowicie. Krótki odpoczynek w Starym Sączu, męcząca jazda miejska w Nowym, i ruszam na Cieniawę, a tu "trza być twardym..." wersja hard, czyli ulewa. Nie ma sensu czekać, aż przestanie, więc toczę się w strugach deszczu i nie tylko. Na szczęście kierowcy omijają ładnym łukiem. Przed Ropska wyjeżdża rodzinka, zabierają i tak lekki plecak, a ja zabieram się za Ropską. Weszła niesamowicie - lepiej niż nie raz po setce. Miło zaskoczony docieram do Gorlic ładnym tempem - chyba mój najmocniejszy odcinek na całej trasie ;). Co mnie dziwi najbardziej - prawie nie bolę mnie nogi! Forma rośnie ;p?



Trochę więcej nieopublikowanych fot

pzdr!

Na spotkanie ze świeżością

Sobota, 26 września 2009 · Komentarze(5)
Plan był taki, że jadę do Krakowa spotykam się z taka jedna od skrzypiec i wracam. Ale jak to bywa z planami nie do końca wypalił...

Pobudka 3,30, przygotowania i start o 4,20. Początek ciężki zadyszka na każdej hopce. Jazda w ciemnej nocy, samemu to nie jest najprzyjemniejsza rzecz. Za to niebo piękne, miliony gwiazd... ;).

Świt wstaje za Zakliczynem, gdzie w sumie niepotrzebnie zatrzymuję się na przerwę, tylko wybiło mnie to z rytmu. Pierwszy kryzys przyszedł jak się wydawało szybko bo na 60 km. Płasko, a ja 25-28 km/h. Jak się potem okazało wcale nie było to słabo, po prostu droga wznosiła się niewidocznym %. Że też od razu o tym nie pomyślałem. Niemniej jednak w centrum w Tymowej kupuje 80 dag bananów, dobry zakup :D.

Dalej sporawa góreczka w stronę Gnojnika i jeszcze dłuższy zjazd. Docieram do Okocima, gdzie mieści się znany browar i po drodze podziwiam urok otoczenia w porannej poświacie. Tu siły jakby wracają, już czuję, że dojadę do Krakowa.

Odcinek Brzesko - Bochnia bajeczny - gładziutki asfalt, szerokie pobocze i falisty teren, czyli to co najbardziej lubię. Twardo powyżej 30 km/h ;). Zwiedzam Bochnię - bazylika, kopalnia soli i ruszam w kierunku rozjazdu na Wieliczkę i Niepołomice. Przecinam Puszczę Niepołomicką i odwiedzam też pobliski zamek. Osobną historią są wskazówki przechodniów. Na pytanie ile km do Nowej Huty każdy mówi inaczej ;). Dojazd do owej dzielnicy to najgorszy odcinek dzisiejszego wyjazdu. Pełno samochodów, frezowane koleiny, tragiczny asfalt i wiele innych atrakcji - masakra. W międzyczasie pytam o drogę do Krakowa Węgrów - do czego to doszło xD. Oni zmierzali do Tarnowa. Kiedy w końcu dotaczam się do właściwego miasta dowiaduję się, że zaszło nieporozumienie co do godziny ze wspomnianą muzykantką z Bremy i nici ze spotkania. Więc jechałem taki kawał drogi w sumie bez określonego celu. Ale skoro jestem to Stare Miasto trzeba odwiedzić. Ponad 20 minut przebijam się przez zatłoczone i silnie "oświetlony" Kraków, by w końcu osiągnąć cel wędrówki - rynek. Na plantach urządzam sobie godzinny odpoczynek, połączony z zakupami i zdjęciami na tle Kościoła Mariackiego.

Komu w drogę, temu rower xD. Ruszam w drogę powrotną. Znacznie szybciej docieram do drogi wylotowej, męczarni ciąg dalszy, ale są krótsze bo jadę znacznie szybciej. Trasa powrotna ta sama. Postoje w Puszczy, za Bochnią (na obwodnicy są straszliwe góry dla kogoś kto ma w nogach 180 km) i dopiero w Zakliczynie ;). Jedzie się ok, trzymam 27,5 - 31,5 km/h, więc źle nie jest.

Potem sypiem nie lubianą trasą Zakliczyn - Gromnik - Ciężkowice i w perspektywie pojawia się podjazd w Zborowicach. Wyjeżdżając ze skalnego miasta, zauważam oznaki senności, więc wypijam tigera i okazuje się to strzałem w 10. Niezłym tempem zdobywam szczyt wzniesienia i dla ukoronowani dnia przekraczam 70 km/h zjeżdżając w stronę hopek Łużnej. Mocno, naprawdę mocno dociskam czując zapach obiadu ;).

Home sweet home ;).

trasa: Gorlice - Ciężkowice - Gromnik - Zakliczyn - Tymowa - Gnojnik - Brzesko - Bochnia - Niepołomice (zamek) - Kraków (od Nowej Huty, Stare Miasto) + powrót tą samą drogą.

A tak nawiasem rekord km w jeden dzień :)


Poranek w Okocimiu.


Jesień nadchodzi.



Pozostałości po kopalni soli w Bochnii;).


Zamek królewski w Niepołomicach :).


Od tego znaku jest 30 km do rynku :o.


Zdobywca Marienkirsche xD.


Dunajec w Zakliczynie.

A na koniec kilka bardziej lub mniej udanych panoram ;p:



Poranek w Okocimiu ;).


Teatr Słowackiego w Krakowie :D.


Dziedziniec niepołomickiego zamku ;).


Widok z podjazdu w Zborowicach :).



Więcej zdjęć tutaj ;).

Kielecczyzna 2009: Wiatr w polu

Czwartek, 16 lipca 2009 · Komentarze(0)
To była najszybciej podjęta decyzja w moim życiu :) Od dziś miała być praca, ale przesunęło się, to aż na środę, więc... jadę do Kielc :)
To nie była taka prosta sprawa. Rodzice oczywiście się opierali, jednak gdy rano zacząłem robić kanapki i pakować manatki odpuścili. Pojawił się za to inny problem. Jadąc na 4 dni trzeba coś wziąć oprócz niezbędnych rzeczy każdego kolarza, czyli jakieś ubrania, dezodorant bieliznę itepe itede :) Moje sakwy są jeszcze w sklepie (znaczy niekupione), wybór padł na plecak od wycieczek w góry. Nie wiem czy była inna możliwość, ale ta była beznadziejna. Ważyło to dużo i duże było, jazda z tym męczyła strasznie.

W końcu udało się ruszyć, o 8 rano. Do Ciężkowic dość szybko, z jednym małym mykiem. Spotkałem Ślązoka na rowerze, który wskazał mi skrót przez Rzepiennik Strzyżewski, którym miałem wypaść przed Tuchowem. Ponoć 1,5 km pod górę, potem cały czas w dół. Wszystko fajnie, tyle że zrobiłem niepotrzebnie kilometry bo wyjechałem nagle w Ciężkowicach. Do Tuchowa płasko, dopiero do Tarnowa potężny podjazd i zjazd do miasta. Następnym celem była Dąbrowa Tarnowska, gdzie szybko się dostałem mimo tragicznego ruchu na szosie.

Dalej mimo łatwej, pagórkowatej drogi zaczęły się schody, czyli innymi słowy nadszedł kryzys. Ostatnio ich już nie miewałem, dziś jednak miałem dodatkowe obciążenie, upał robił swoje, a i wiatr często zawiewał na złość w facjatę. Podjąłem decyzję, aby zatrzymać się, jednak 2 kolejne postoje w szczerym polu tylko pogłębiły brak sił. Toczyłem się ze słabą prędkością w kierunku Buska i natknąłem się na przydrożny bar. Zatrzymałem się, odpocząłem dość długo, a schabowy postawił mnie na nogi. Wróciły siły, wróciła normalna prędkość. Przemknąłem szybko przez Busko. Tutaj wzniesienia nieznacznie się zwiększyły, ale ja to lubię, więc jechało się naprawdę przyjemnie.

Przed Chmielnikiem na dłuższym zjeździe minął mnie autobus z kolarzem na kole. Licząc na pare chwil jazdy na jego oponce zacząłem morderczy pościg. Na prostych powyżej 35 km/h, pod górki 20-30 km/h. Jechał niezbyt szybko, gdy jego ciągnik zjechał na przystanek, więc moja darcie miało szanse. Gdy zbliżyłem się na około 100 metrów, osiągnąłem szczyt możliwości i miałem wrażenie, że on przyśpiesza, gdy ja zaczynam go dochodzić. Oczywiście głupiemu wiatr w oczy nie tylko w polu i mój cel zawrócił na rondzie i tyle go widziałem. Jego szczęście,że odmachał chociaż. Po odpoczynku na Orlenie zaatakowałem Kielce.

Jazda po takim mieście to jest coś :) Szerokie, szybkie aleje, 30 km/h nie schodziło z licznika, często i szybciej :) I mnóstwo autobusów :) Szybko się puszczały, gady. Na moim rowerze 60 km/h za pojazdem niełatwo utrzymać, a one do 55 km/h dochodziły. Ale nie ścigałem ich za wszelką cenę, bo już mi się nie śpieszyło, o nic się nie martwiłem, byłem blisko :) U babci czekał prysznic i obiadek :)

Nie polecam jazdy z dużymi plecakami. Męka.


Pozostałości po powodzi, w okolicach Szczucina (nad Wisłą).


Most na Wiśle niedaleko Szczucina, pierwszy (i nie ostatni) raz na rowerze w Świętokrzyskim :)


Tu się ratowałem schabowym :) Bar przed Buskiem :)


Zawsze i wszędzie


Na rogatkach Kielc.


Jak zwykle km się nie zgadzają ;)

Dzień następny >

Wschodnia Słowacja 2009: Internationally

Sobota, 11 lipca 2009 · Komentarze(0)
Vinne - (szosa na Koszyce i skręt w kierunku Trebisova) - Trebisov - Slovenske Nove Mesto - Satoraljaujhely - Karolyi kastely - Fuzer - Hollóhaza - Zdana - Cana - Kosice - Secovce - Michalovce - Vinne

Ten wypad miał (lub powinien ;p) być krótszy. Zanim przyjechałem nad Sirave po głowie chodziły mi Węgry. W końcu znalazłem w sobie na tyle silnej woli, aby wyrwać się z plaży i zamysł ten urzeczywistnić :)

Start jak zwykle w Vinnym i objeżdżoną trasą do Michalovców. Kawałeczek szosą na Koszyce i pasowało skręcić w kierunku Trebisova. Znalazłem minimalny skrót przez Vojcice i tędy też pojechałem. Sam Trebisov to zwykłe słowackie miasto jakich wiele na trasie mijałem. Gdy dojechałem do ronda pare km dalej, zaczęły się przepiękne widoki. Pola pełne słoneczników robiły piorunujące wrażenie. Trochę dalej trafiłem w dziwne miejsce; farma ze strusiami i innymi takimi, jak na safari. Krótki odpoczynek na OMV i trzeba ruszać dalej. Przed Slovenskym Nowym Mestem, przed szlabanem utworzyła się spora kolejka; ponad 5 minut czekaliśmy na jeden wagon ;|.
Przekroczyłem granicę, niepozornym mostem i wjechałem do Madziarów. Przy granicy znajdowało miasto, o dość trudnej i zawiłej nazwie, że aż muszę zerknąć na mapę. Satoraljaujhely. Pokluczyłem chwilę po miasteczku, które niestety nie miało nic ciekawego do zobaczenia i przeświadczony, że dobrze jadę, pchany wiatrem północnym ruszyłem dalej. No właśnie. Pchany wiatrem. Do granicy było na południe, jechało się super, ale teraz powinienem jechać z powrotem na północ. Trzeba było się wrócić pare km. Żeby było śmieszniej, pojechałem źle po raz drugi i jak się okazało potem nie ostatni. Na szczęście kapnąłem się po ok. kilometrze, zobaczyłem wzgórze górujące nad okolicą. Dalsza jazda okazała się niezbyt przyjemna, bo pod wiatr i musiałem jeszcze gnieść się ścieżką rowerową, zamiast śmigać drogą - jadąc szosą w pewnym momencie minął mnie kierowca, oczywiście z wciśniętym do spodu klaksonem i zwolnił do 20 km/h, wskazując mi ręką ścieżkę. Ruszył dopiero gdy zjechałem z drogi.

Kolejnym nieplanowanym miejscem moich odwiedzin okazał się Karloyi kastely, czyli zamek jakiś tam. Zboczyłem z drogi ze 3 km, ale warto było. Naprawdę przyjemny pałacyk i z miłym parkiem. Odpoczynek tutaj zregenerował wiele sił, ale i wzmógł wątpliwości. Jechać krótszą drogą przez Hollóhazę i inne zadupia czy śmignąć dalej główną, dłuższą o około 20 km. Zdecydowałem się na main road. Opuściwszy zamek, skierowałem się na moje szczęście lub nieszczęście, tego się nigdy nie dowiem, kolejnym skrótem przez wieś Fuzerradvany. I zrządzeniem losu wjechałem na drogę do takiej małej węgierskiej "Komańczy" (niektórzy będą wiedzieć o co chodzi :)), zwanej Hollóhaza. Oczywiście zauważyłem swoją pomyłkę po 10 km, a malowniczy zamek, górujący na wyjebiście wysokiej skale, zdecydował, że nie będę zawracał. Podjechałem do wioski Fuzer, gdzie "hrad" się znajdował i po kilku zdjęciach, zająłem się poszukiwaniem sklepów, gdyż moje zapasy wody były na wyczerpaniu. Koleś w sklepie w ogóle nie umiał po angielsku, nie mówiąc o polskim, słowackim i kij wie czym. W końcu się udało, ale wydał idiota w forintach ;|. Zdobywszy polne 10% zjechałem do jakieś wsi i skierowałem się za radą jakiejś dziewczynki do tej Hollóhazy.Dziura jakich mało, a do granicy góra jak Magura, tyle, że bez serpentyn. Na szczycie na pare km asfalt zmieniał się w kamienie i tak oto wtoczyłem się na powrót do Slovenska.
Miałem wioskami skrócić drogę, omijając Koszyce, ale nie chciało mi szukać drogi na mapie, czy też po raz 4 się pomyliłem i pojechałem tam, gdzie pojechać w pierwotnym planie miałem. Wyjeżdżając niestety drogami szybkiego ruchu (nic przyjemnego na rowerze) z miasta, spotkałem słowacką bikerkę na fajnym Scoccie. Po krótkiej rozmowie skręciła nad jezioro, którym niestety okazała się nie być Sirava :(. Teraz czekało mnie 60 km z trzema długimi, na szczęście niezbyt stromymi podjazdami. Pierwszy był w samych Koszycach, dosłownie na osiedle :). Potem milutki dłuuugi zjazd i powolny bardzo długi podjazd, w sumie przez niewidoczny przez pare km. Szybki zjeździk i znowu trzeci, najdłuższy, ale za to nagrodzony długim 12% zjazdem, który przechodził w drogę o lekkim nachyleniu (+4O km/h). Dzięki temu szybko przemknąłem przez Dargov i Secovce. Dalej wiatr zrobił się twarzowy, powrót do Michalowców w i tak dość szybkim tempie. Potem już tylko dyszka czy tam ile do domu do Vinnego i koniec dłuuugiej pieśni.

Rower na szczęście wytrzymał xD


Sirava o poranku :)



Południowa Słowacja to istna kraina słoneczników :)


Co to tu robi ;P?



Góry w tle to już Węgry.




Cmentarz żydowski w Satoraljaujhely.


Jadąc na północ...


Karloyi kastely


Zamczysko w miejscowości Fuzer :)


Blokowiska w Koszycach. Jak ściągnę z drugiego aparatu zdjęcia przepięknej starówki to również je wstawię ;)


T-34 na szczycie jednego z wzgórz szosy Koszyce - Michalovce.


mniam!


Tu się nawet km zgodziły ;p

click for more

< Dzień poprzedni Dzień następny >