Po miesiącu odpoczynku od roweru, postanowiłem się przejechać. Nawet trochę miałem na to ochotę ;). I po ruszeniu poczułem, że zupełnie nie chce mi się szybko jechać - koniec z żyłowaniem pod górę?
Po za tym na zjeździe mój telefon dokonał niemożliwego - opuścił kieszonkę z tyłu i walnął o asfalt (~60 km/h) - co lepsze - skończyło się na wgnieceniu...
Odechciało mi się całkowicie i wróciłem do domu. Ogólnie rzecz biorąc chyba mi się rower przejadł, za dużo tego było - ale tak to jest - jak coś nam się podoba najlepiej byłoby robić to na okrągło i nagle dup - nie chce nam się ;)
Przez 18 dni udało się przejechać 2104 km w czasie 115 h z hakiem ;p, średnio toczyliśmy się 18,29 km/h.
Vmax to tylko 67 km/h, a więc niegodny uznania - ale tak obładowany rower bardzo kiepsko się rozpędza :).
Ale to tylko statystyki niewiele mówiące o rzeczywistości. Mieliśmy sporo pecha - gumy choroby - można powiedzieć, że jedyne co wyszło perfekcyjnie to pogoda i na szczęście tam gdzie miała być - była wyborna.
Dziękuje Maćkowi, który to wszystko zoorganizował, bo gdyby nie ten pech to było by jeszcze lepiej, a było naprawdę fajnie.
Rumunię mogę polecić każdemu kto lubi góry, góry i jeszcze raz góry. A także zamki i wciąż nie opanowane przez turystów odludzia. No i tym którzy lubią zapierniczać autem - tu radarów nie ma ;).
Za najpiękniejsze miejsce wyprawy uważam Transalpinę i niesamowitym podjazdem pod Urdele - bije Transfogarską widokami, asfaltem, wysokością i o pogodę chyba też tam łatwiej.
Dzięki tym którzy śledzili i komentowali relacje, przepraszam, bo nie chciało mi się z tym streszczać ;p.
Ruszamy bardzo rano i pomimo wielkiego upału (najgorszy an całej wyprawie) przejeżdżamy całą Słowację. Słońce najbardziej dopieka nad Domasą, natomiast od Svidnika ciągnę pod granicę 4 litry piwa, więc nie jest łatwo :P. Duża motywacja pozwala przekroczyć 200 i dotrzeć do domu najszybciej jak ot było możliwe.
No i znów na rowerach, jest 11 i ruszamy z Satu Mare na granicę z Węgrami. Męka - płasko, płasko, płasko, długie wsie nie mające końca - vmax mówi za siebie... W Kisvardzie masakra komunikacyjna - węgierskie oznakowanie. Stąd bardzo ładnie ciągniemy do granicy z planowanych 50 robi się 130 km. Przed noclegiem (w polu) obserwujemy piękny zachód słońca nad Satoraljauhely i jego wzgórzami.
Ruszamy raniutko, godzinę wcześniej niż zwykle, ale od razu widzę, że coś nie łączy - zamulanie na maxa. Na naszej drodze staje przełęcz o dużo mówiącej nazwie Sicas (1000 m n.p.m.), chyba najłatwiejsza z rumuńskich. Długi, długo pod górę strumienia, a i potem nachylenia zwiększa się minimalnie. W Gheorgheni nieporozumienie - Maciek daje na Kaufland, a ja od razu w stronę przełęczy Bicaz (1287 m n.p.m.), po chwili jednak widzę, że pomimo szybkiego tempa Maciek pojechał gdzie indziej - telefon i przez pół miasta pod sklep. Długo schodzi i zaczynamy w końcu podjazd. Ale coś się wyraźnie nie klei. Maciek co chwila staje, po wczorajszej dobrej jeździe siły znów się wyczerpały. Gdy po 2 zakręcie kładzie się na karimacie przychodzi czas na ważne decyzje, choć niekoniecznie miłe. Za Bicazem wjeżdżamy na tydzień w słabo zaludnione tereny z masą wysokich przełęczy. Nie ma możliwości na tryb - 1 dzień jazdy, 1 dzień odpoczynku, zresztą wyczerpanie postępuje i może się to źle skończyć. Pod moją perswazją zjeżdżamy z powrotem do Gheorgheni. Tam czekamy do 1:47 na pociąg do Satu Mare - jest to czekanie nerwowe - na początku Cyganie, do tego niepewność transportu rowerów - niby wszyscy mówią "no problem with bikes", ale i tak wszystko zależy od konduktora. I rzeczywiście rowery pakujemy przy słowach "ticket bicicleta" (a taki po prostu w CFR nie istnieje), jakoś udaje się zbyć konduktora, o dziwo dał sobie spokój. Rowery zostają w wejściu, pasażerowie są bardzo spokojni, udaje mi się wyspać - nawet na leżąco. Rano, gdy zmieniają się konduktorzy, zaczynają się problemy, na szczęście jest dziewczyna mówiąca po angielsku. tłumaczy nam ten rumuński szwargot, że chcą bilety, które nie istnieją. Żeby było śmieszniej, ja przekonuje konduktorów, że one nie istnieją. W odpowiedzi mówią coś o płaceniu za nadbagaż i znikają. Nerwowa godzina do Satu Mare - już wiem, że trzeba będzie zapłacić, pytanie tylko ile. Pojawiają się i dobrodzieje, informując z szerokimi uśmiechami an twarzach, że lepiej żebyśmy poszli z nimi i coś im dali, bo będą robić cyrki. Kończy się na 10 lejach na głowę i krzyż im na drogę.
Całe szczęście ruszamy, dziś mamy na celowniku najładniejszy kościół warowny w Biertanie. Musimy pokonać z 40 km na zachód i ze dwie górki. po drodze zahaczamy o Sighisoarę. Miasto polecane i chwalone mocno rozczarowuje - oprócz słynnej wieży zegarowej i paru ładnych, ciasnych uliczek nie ma się czym zachwycać. Dużo szybciej niż zakładaliśmy ruszamy w drogę na Medias i za Dumbraveni ruszamy w górę strumienia na Biertan. Sam kościół jest mocno ufortyfikowany, robi ciekawe wrażenie. Wracamy tą samą drogą i za Sighisoarą w miejscowości Vanatori skręciliśmy na Odorheiu Secuiesc. Droga miło leci, choć po dziurach, aż do momentu gumy, znowu na środkowym kole Macieja, szybkie łatanko i lecimy dalej. Zaczyna mocno wiać w plecy i szybko jedziemy. Dociągamy do Odorheiu Secuiesc i rozbijamy się na polu nad rzeczką za pozwoleniem gospodarza (akurat siano zbierał. Udaje się też nieco telefony podładować. Bardzo dobry sosik z Kauflandu, Macieja coś znowu boli...
Maciek się rozchorował. Cały dzień leżenia, w życiu się tak nie nudziłem. Do domu ciągnie jak cholera w takich chwilach. Na dodatek opona okazuje się minimalnie za duża, załamanie na maxa, oby jutro była jazda, bo mnie szlag trafi...
Poranek na polu wita nas niemiła niespodzianka - masa ślimorów + dwa przebicia komory od spodu przez jakieś badyle. Na pierwszy ogień idzie Prejmer i pierwszy warowny kościół (zbudowany przez Krzyżaków). Potem długi przejazd przez Brasov (czarny kościół + rynek) z kupnem nowej opony na przód - od tej chwili jedzie mi się świetnie. Do przełęczy Bogata (620 m n.p.m.) pod wiatr. Tu też urywam się i tworzę ucieczkę. Czekam na peleton po 30 km w Rupei, tu odbijamy na Dacię, a następnie na Viscri, gdzie docieramy szutrówką. Kościół na wzgórzu, obwarowany niczym zamek, robi wrażenie. Do Bunesti już asfaltem. Mijamy jeszcze Saschiz i piękny kościół (oczywiście warowny) z potężną dzwonnicą, rozbijamy się za wsią.
Dzisiaj dzień zaczyna się bardzo nieciekawie. Zachmurzone niebo, po kilometrze kolejny kapeć, opona w tragicznym stanie, łatanie taśmą izolacyjną, naprawdę niemiło, dodatkowo luz na kole. Maciek zostaje wszystko naprawiać, a po za tym jest niezbyt zainteresowany wnętrzem zamku w Branie. Ja ruszam zobaczyć co jest w środku. Masa, ale to mas ludzi, trzeba czekać żeby wejść, już wchodząc chcę wyjść. Wnętrze jak wnętrze - trochę mebli, nawet tak komponuje się z klimatami z Drakuli, ale te tłumy wszystko psują. Zahaczamy o Rasnov, sklep, fota zamku i ruszamy nieco zdemotywowani na przeł. Predal. Wchodzi ładnie, na górze guma środkowego koła Macieja. Do Siani mamy cały czas w dół doliny i z wiatrem, więc ładnie pędzimy, po lewej korek. Pałac Peles w Sinai piękny - warto było poświęcić większość dnia na dojazd. Niestety nasz gumowe samopoczucie sprawia, że jest dość późno. Wjeżdżamy z powrotem an przeł. Predal i zaczyna się milutki zjazd - serpentyny trzypasmowe :). Potem dolina rzeki (30-45 km/h), przed Brasovem odbijamy na Prejmer, który mamy jutro zwiedzać i rozbijamy się w pustym polu.
Szybko się zwijamy, bo bez śniadania i ze średnią 24 km/h wpadamy pod Lidl w Curtei, mleczko z płatkami i szukamy drogi do Campulungu. W międzyczasie odwiedzamy przepiękny monastyr czy cerkiew, bardzo oryginalnie zdobioną, to na pewno. Droga do Campulungu to kolejne podjazdy, było ich 4 czy 5. Coraz bardziej strome, miejscami po 10-15%. Trzy ostatnie po betonowych płytach, zjazdy nie należą do przyjemności. Gwoździem programu jest dziś przełęcz Bran (1290m n.p.p.m), którą poprzedzają jednak dwa spore podjazdy i zjazdy pod wiatr. Wsie Dragoslavele i Rucar bardzo ładne i schludne, z charakterystycznymi rumuńskimi domami. I zaczyna się podjazd. Ciągnie się strasznie, po tylu górach mam dość, ale widoki piękne, gdy już się wydaje, że osiągamy szczyt następuje zjazd kawałeczek i znowu ostra wspinaczka. W końcu osiągamy przełęcz - nie jest ona zbyt widowiskowa. Zjazd pod wiatr, płaski, nudny. Po zachodzie docieramy do Branu, rzucamy okiem na zamek, rozbijamy się w oku cyklonu - miliony "cazare" (wolne pokoje) i "pensiunea" dookoła a my na dziko pod płotem pensjonatu :).