To była najszybciej podjęta decyzja w moim życiu :) Od dziś miała być praca, ale przesunęło się, to aż na środę, więc... jadę do Kielc :) To nie była taka prosta sprawa. Rodzice oczywiście się opierali, jednak gdy rano zacząłem robić kanapki i pakować manatki odpuścili. Pojawił się za to inny problem. Jadąc na 4 dni trzeba coś wziąć oprócz niezbędnych rzeczy każdego kolarza, czyli jakieś ubrania, dezodorant bieliznę itepe itede :) Moje sakwy są jeszcze w sklepie (znaczy niekupione), wybór padł na plecak od wycieczek w góry. Nie wiem czy była inna możliwość, ale ta była beznadziejna. Ważyło to dużo i duże było, jazda z tym męczyła strasznie.
W końcu udało się ruszyć, o 8 rano. Do Ciężkowic dość szybko, z jednym małym mykiem. Spotkałem Ślązoka na rowerze, który wskazał mi skrót przez Rzepiennik Strzyżewski, którym miałem wypaść przed Tuchowem. Ponoć 1,5 km pod górę, potem cały czas w dół. Wszystko fajnie, tyle że zrobiłem niepotrzebnie kilometry bo wyjechałem nagle w Ciężkowicach. Do Tuchowa płasko, dopiero do Tarnowa potężny podjazd i zjazd do miasta. Następnym celem była Dąbrowa Tarnowska, gdzie szybko się dostałem mimo tragicznego ruchu na szosie.
Dalej mimo łatwej, pagórkowatej drogi zaczęły się schody, czyli innymi słowy nadszedł kryzys. Ostatnio ich już nie miewałem, dziś jednak miałem dodatkowe obciążenie, upał robił swoje, a i wiatr często zawiewał na złość w facjatę. Podjąłem decyzję, aby zatrzymać się, jednak 2 kolejne postoje w szczerym polu tylko pogłębiły brak sił. Toczyłem się ze słabą prędkością w kierunku Buska i natknąłem się na przydrożny bar. Zatrzymałem się, odpocząłem dość długo, a schabowy postawił mnie na nogi. Wróciły siły, wróciła normalna prędkość. Przemknąłem szybko przez Busko. Tutaj wzniesienia nieznacznie się zwiększyły, ale ja to lubię, więc jechało się naprawdę przyjemnie.
Przed Chmielnikiem na dłuższym zjeździe minął mnie autobus z kolarzem na kole. Licząc na pare chwil jazdy na jego oponce zacząłem morderczy pościg. Na prostych powyżej 35 km/h, pod górki 20-30 km/h. Jechał niezbyt szybko, gdy jego ciągnik zjechał na przystanek, więc moja darcie miało szanse. Gdy zbliżyłem się na około 100 metrów, osiągnąłem szczyt możliwości i miałem wrażenie, że on przyśpiesza, gdy ja zaczynam go dochodzić. Oczywiście głupiemu wiatr w oczy nie tylko w polu i mój cel zawrócił na rondzie i tyle go widziałem. Jego szczęście,że odmachał chociaż. Po odpoczynku na Orlenie zaatakowałem Kielce.
Jazda po takim mieście to jest coś :) Szerokie, szybkie aleje, 30 km/h nie schodziło z licznika, często i szybciej :) I mnóstwo autobusów :) Szybko się puszczały, gady. Na moim rowerze 60 km/h za pojazdem niełatwo utrzymać, a one do 55 km/h dochodziły. Ale nie ścigałem ich za wszelką cenę, bo już mi się nie śpieszyło, o nic się nie martwiłem, byłem blisko :) U babci czekał prysznic i obiadek :)
Nie polecam jazdy z dużymi plecakami. Męka.
Pozostałości po powodzi, w okolicach Szczucina (nad Wisłą).
Most na Wiśle niedaleko Szczucina, pierwszy (i nie ostatni) raz na rowerze w Świętokrzyskim :)
Tu się ratowałem schabowym :) Bar przed Buskiem :)
Po okolicach Gorlic: Sękowa, Dominikowice, Sokół i do domku :) Czasu nie podaje, bo to jazda wybitnie relaksacyjna, czas i średnia nie miały tu znaczenia ;)
Od czego by tu zacząć? Najlepiej od początku, tylko gdzie on jest :)? Ten sezon nie zapowiadał się tak dobrze jak sądziłem. Chyba w ogóle się nie zapowiadał. Z czasem coraz dalsze wycieczki, aż przyszły na myśl jakieś kilkudniowe wyprawy. Niestety sprzęt, rodzina nie pozwoliła w tym roku na objechanie Polski w tej wyprawie. Zapowiedzieli jednak, że w przyszłym roku zgoda i błogosławieństwo będzie :) Tymczasem zapowiadał się urlop i tydzień nad jeziorem. Oczywiście nie omieszkałem zmarnować okazji do dalszej wycieczki :) Jak się okazało dałem rady wykrzesać z siebie trochę więcej niż transport i w ten sposób wyszło z tego coś na kształt pierwszej wyprawy. Wiem. Nie było sakw. Nie jeździłem codziennie. Kilometrów też wiele nie było. Ale zobaczyłem sporo i uważam, że od czegoś zacząć trzeba i nie ma co rzucać się od razu an głęboką wodę (na to poczekam pewnie z rok ]:->) Z racji na miejsce mojego pobytu i koncentrację na jednym regionie nazwę moją "wyprawę" Wschodnia Słowacja 2009.
Teraz troszkę statystyk:
Wszystkie kilometry: 687,1 km Totalny czas: 05-13.07.2009 Totalny czas jazdy: 26 h 56 min Średnie tempo: tego nie chce mi się liczyć, ale sądzę, że pewnie koło 25 km/h się plasuje :)
Podziękowania dla: -Rodzinki, za świetny tydzień i w ogóle super przygotowanie wszystkiego :) -Tomkowi, wspólnie zrobiliśmy ponad 200 km, jazda we dwóch to jest coś :) -Pogodzie, że była tak łaskawa, aż do samej Sękowej :)
No a teraz czekam na powrót wyprawowiczów i planujemy coś na co ja wreszcie pojadę :)
A na zakończenie zdjęcia z przepięknej koszyckiej starówki :)
Przepiękna gotycka (zapewne) katedra i kaplica.
Odrestaurowana (południowa chyba) fasada katedry w Koszycach :)
Detal portalu.
Przepastne wnętrze kościoła.
Cudowne witraże :)
Ołtarz główny i piękna ambona (ciekawe czy kazania z niej głoszone są równie piękne ;))
Ale trzeba było do niego najpierw wrócić, i to był mój interes dnia. Wrócić w jednym kawałku i przed nocą. Ale do rzeczy.
Pobudka o 7, wyjazd o 8. Na początek do Michalovców, szybko poszło, rozglądałem się dokładnie, bo to już ostatni kurs oklepaną trasą. Oklepaną, ale jakże przyjemną :) Potem przez Strażske do Vranova, na koneic milutki zjeździk, niestety przed samym miastem trzeba było chwilę głowić się z mapą, żeby się nie pogubić i nie wylądować w Kosicach. Po krótkim postoju na Slovnaft za Vranovem, ruszam dalej w kierunku Presova. Droga była pagórkowata, zdarzały się jakieś większe górki, ale jechało się bardzo przyjemnie. Ruch był duży i tu może zdziwię wiele osób, ale lubię jeździć w dużym ruchu, a na Słowacji kierowcy są bardzo uprzejmi i nie trąbią jak niektóre chamidła w Polsce, podczas mijania.
Dojechawszy do Kapusanów, poczułem nagłą potrzebą pęcherza. Niby faceci nie mają z tym wielkich problemów, ale zobaczyłem znak Slovnaft, więc postanowiłem zrobić to kulturalnie i przy okazji przemyć twarz :) Kiedy w końcu po długich poszukiwaniach trafiłem, okazało się, że to nie stacja tylko jakaś fabryka, zakład czy inna placówka tego typu. Wkurzyłem się, bo te bezowocne poszukiwania tylko rozzuchwaliły mój pęcherz. W końcu po paru km w stronę Bardejova zrobiłem, co zrobić miałem i można było jechać dalej.
Tak jak się spodziewałem ta droga była bardzo pagórkowata, dosłownie góra - dół, czasem jakaś prosta. Ale lubię to, więc w niezłym tempie, osiągnąłem miasto z przepięknym Starym Miastem, pozostałościami murów obronnych i kościołem św. Idziego.
Szosa Bardejov - Zborov jest bardzo szybka, gorzej z odcinkiem ze Zborova na granicę. Cały czas pod górę, ładnych 10 km, zakończonych stromym podjazdem na samo opustoszałe przejście.
Stamtąd po krótkim odpoczynku na asfalcie, podbudowany widokiem znajomych miejsc ruszyłem w kierunku domu. Na Magurę szybko się wtoczyłem i jeszcze szybciej stoczyłem, a stamtąd 15 km pokonane w niespełna 30 minut. 30-40 km/h i nawet krótki deszczyk w Sękowej mnie nie zatrzymał, bowiem gnałem na spotkanie babci, czterem ścianom i obiadkowi :)
Co mnie dziś zadziwiło:
Na płaskim ciężko mi było utrzymać ponad 30 km/h. Jechałem cały czas tempem 26-29 km/h, oprócz krótkich epizodów. Czyżby nogi odczuwały Węgry, a może w moim rowerze coś utrudniało jazdę? Oba scenariusze się nie wykluczają :) Niemniej jednak tempo 26-29 km/h ucieszyło mnie. Zdołałem je utrzymać bez trudu i co najważniejsze bez rwania. Dzięki temu nie przyjechałem wyczerpany, ale gotowy na dalszą jazdę :)
Czego żałuję:
Presova. Byłem 10 km i nie zajechałem. W sumie, nie wiedziałem wtedy czy nie złapie mnie jakiś kryzys, wiatr, awaria albo jakieś inne UFO. Chciałem to zakończyć na dwóch kołach, w Presovie byłem 3 razy, a nie jeżdżę dla kilometrów, których pewnie miałbym z Presovem około 200, dlatego pojechałem zaplanowaną trasą, omijając metropolię.
Cieszę się z:
Równego tempa i wielu sił jakie zostały. Trasy jak i dzień dzisiejszy świadczą, że jestem gotów (chyba) na prawdziwą wyprawę za rok. Niestety nie udało mi się pojechać na tą, ale za rok myślę się gdzieś ruszyć :)
Cerkiew na skrzyżowaniu koło Kauflandu w Michalovcach :)
Vranov - Kapusany
Kapusansky Hrad
Niech mi ktoś powie co to u licha jest? Bambus?
Urocze okolice Bardejova
Rynek w Bardejovie z kościołem św. Idziego, ratuszem miejskim i kamieniczkami.
Na bardejovskich murach :)
Highway to hell po raz drugi i mam nadzieję nie ostatni :)
Serpentynki na Magurze :)
Bociany - ile tego jest na Słowacji to po prostu szok. Ja na zdjęcie zdecydowałem się dopiero na granicy, stwierdzając, że nie mogę pominąć moich nieodłącznych towarzyszy :)
Vinne - (szosa na Koszyce i skręt w kierunku Trebisova) - Trebisov - Slovenske Nove Mesto - Satoraljaujhely - Karolyi kastely - Fuzer - Hollóhaza - Zdana - Cana - Kosice - Secovce - Michalovce - Vinne
Ten wypad miał (lub powinien ;p) być krótszy. Zanim przyjechałem nad Sirave po głowie chodziły mi Węgry. W końcu znalazłem w sobie na tyle silnej woli, aby wyrwać się z plaży i zamysł ten urzeczywistnić :)
Start jak zwykle w Vinnym i objeżdżoną trasą do Michalovców. Kawałeczek szosą na Koszyce i pasowało skręcić w kierunku Trebisova. Znalazłem minimalny skrót przez Vojcice i tędy też pojechałem. Sam Trebisov to zwykłe słowackie miasto jakich wiele na trasie mijałem. Gdy dojechałem do ronda pare km dalej, zaczęły się przepiękne widoki. Pola pełne słoneczników robiły piorunujące wrażenie. Trochę dalej trafiłem w dziwne miejsce; farma ze strusiami i innymi takimi, jak na safari. Krótki odpoczynek na OMV i trzeba ruszać dalej. Przed Slovenskym Nowym Mestem, przed szlabanem utworzyła się spora kolejka; ponad 5 minut czekaliśmy na jeden wagon ;|. Przekroczyłem granicę, niepozornym mostem i wjechałem do Madziarów. Przy granicy znajdowało miasto, o dość trudnej i zawiłej nazwie, że aż muszę zerknąć na mapę. Satoraljaujhely. Pokluczyłem chwilę po miasteczku, które niestety nie miało nic ciekawego do zobaczenia i przeświadczony, że dobrze jadę, pchany wiatrem północnym ruszyłem dalej. No właśnie. Pchany wiatrem. Do granicy było na południe, jechało się super, ale teraz powinienem jechać z powrotem na północ. Trzeba było się wrócić pare km. Żeby było śmieszniej, pojechałem źle po raz drugi i jak się okazało potem nie ostatni. Na szczęście kapnąłem się po ok. kilometrze, zobaczyłem wzgórze górujące nad okolicą. Dalsza jazda okazała się niezbyt przyjemna, bo pod wiatr i musiałem jeszcze gnieść się ścieżką rowerową, zamiast śmigać drogą - jadąc szosą w pewnym momencie minął mnie kierowca, oczywiście z wciśniętym do spodu klaksonem i zwolnił do 20 km/h, wskazując mi ręką ścieżkę. Ruszył dopiero gdy zjechałem z drogi.
Kolejnym nieplanowanym miejscem moich odwiedzin okazał się Karloyi kastely, czyli zamek jakiś tam. Zboczyłem z drogi ze 3 km, ale warto było. Naprawdę przyjemny pałacyk i z miłym parkiem. Odpoczynek tutaj zregenerował wiele sił, ale i wzmógł wątpliwości. Jechać krótszą drogą przez Hollóhazę i inne zadupia czy śmignąć dalej główną, dłuższą o około 20 km. Zdecydowałem się na main road. Opuściwszy zamek, skierowałem się na moje szczęście lub nieszczęście, tego się nigdy nie dowiem, kolejnym skrótem przez wieś Fuzerradvany. I zrządzeniem losu wjechałem na drogę do takiej małej węgierskiej "Komańczy" (niektórzy będą wiedzieć o co chodzi :)), zwanej Hollóhaza. Oczywiście zauważyłem swoją pomyłkę po 10 km, a malowniczy zamek, górujący na wyjebiście wysokiej skale, zdecydował, że nie będę zawracał. Podjechałem do wioski Fuzer, gdzie "hrad" się znajdował i po kilku zdjęciach, zająłem się poszukiwaniem sklepów, gdyż moje zapasy wody były na wyczerpaniu. Koleś w sklepie w ogóle nie umiał po angielsku, nie mówiąc o polskim, słowackim i kij wie czym. W końcu się udało, ale wydał idiota w forintach ;|. Zdobywszy polne 10% zjechałem do jakieś wsi i skierowałem się za radą jakiejś dziewczynki do tej Hollóhazy.Dziura jakich mało, a do granicy góra jak Magura, tyle, że bez serpentyn. Na szczycie na pare km asfalt zmieniał się w kamienie i tak oto wtoczyłem się na powrót do Slovenska. Miałem wioskami skrócić drogę, omijając Koszyce, ale nie chciało mi szukać drogi na mapie, czy też po raz 4 się pomyliłem i pojechałem tam, gdzie pojechać w pierwotnym planie miałem. Wyjeżdżając niestety drogami szybkiego ruchu (nic przyjemnego na rowerze) z miasta, spotkałem słowacką bikerkę na fajnym Scoccie. Po krótkiej rozmowie skręciła nad jezioro, którym niestety okazała się nie być Sirava :(. Teraz czekało mnie 60 km z trzema długimi, na szczęście niezbyt stromymi podjazdami. Pierwszy był w samych Koszycach, dosłownie na osiedle :). Potem milutki dłuuugi zjazd i powolny bardzo długi podjazd, w sumie przez niewidoczny przez pare km. Szybki zjeździk i znowu trzeci, najdłuższy, ale za to nagrodzony długim 12% zjazdem, który przechodził w drogę o lekkim nachyleniu (+4O km/h). Dzięki temu szybko przemknąłem przez Dargov i Secovce. Dalej wiatr zrobił się twarzowy, powrót do Michalowców w i tak dość szybkim tempie. Potem już tylko dyszka czy tam ile do domu do Vinnego i koniec dłuuugiej pieśni.
Rower na szczęście wytrzymał xD
Sirava o poranku :)
Południowa Słowacja to istna kraina słoneczników :)
Co to tu robi ;P?
Góry w tle to już Węgry.
Cmentarz żydowski w Satoraljaujhely.
Jadąc na północ...
Karloyi kastely
Zamczysko w miejscowości Fuzer :)
Blokowiska w Koszycach. Jak ściągnę z drugiego aparatu zdjęcia przepięknej starówki to również je wstawię ;)
T-34 na szczycie jednego z wzgórz szosy Koszyce - Michalovce.
Wymęczony plażowaniem postanowiłem okrążyć jezioro. Do Michalovców dwupasmówką, znaną mi już chyba na pamięć. W mieście pojechałem na oko, szukając wyjazdu z miasta na drugi brzeg Siravy i o dziwo trafiłem bezbłędnie kierując się na granicę ukraińską. Jazda okazała się niezbyt przyjemna; wiatr i lekko pod górę. Na dodatek widoki okazały się klapą, a raczej ich brak. Drzew, pola, drzewa, pola i tak przez niemal 20 km. Kusiła mnie Ukraina, ale jazda dzisiaj nie należała do najprzyjemniejszych, więc skręciłem na Jovse, a potem na Kusin. Znów oklepaną, ale chociaż nadbrzeżną promenadą. Jedynym dobrym pomysłem tej wyprawy okazało się odwiedzenie cyplu z hotelami, gdzie udało się zrobić pare ładnych zdjęć :)
Pojutrze chyba Węgry :). Na Ukrainę szkoda zachodu z przeprawą celną.
Sirava :)
Kościół w Michalovcach.
Ciekawy kościół lub cerkiew w Zaluzicach.
Cypel na Siravie.
Niestety z drugiego brzegu jeziora nie było widać jeziora ;p Stąd tak mało jego zdjęć, chociaż objechałem je dookoła :)
W końcu się gdzieś ruszyłem. Z grającą korbą przejechałem wieś Vinne i zdobyłem podjazd pod Vinnianskie Jezioro. Koncertująca korba strasznie irytuje, nie wiem jak z tym objadę jutro Sirave dookoła, nie mówiąc o powrocie do Polski.
Żeby było ciekawiej dodaje zdjęcia Siravy z innych dni ;):
Dzisiaj wyprawowicz wracał do Polski zapiąć wszystko na ostatni guzik. Przez cały wieczór planowaliśmy trasę powrotną. Pierwszy wybór padł na Humenne przez Kałużę. To dopiero było bagno. 20 minut szukania drogi, która okazała się leśną 30%. Powrót murowany. W końcu przecięliśmy Michalovce i zostałem zmuszony do opuszczenia Tomka przed Strażskimi :( Brakło sił, jeszcze trzeba potrenować. W sumie pierwszy cel odwiezienia Vranov był oddalony o około 35-40 km od miejsca zamieszkania, więc może to i dobrze (dla mnie), że się nie przemęczyłem, ale niedosyt pozostał :( Dzięki :)
Statek wycieczkowy, a w tle opuszczony kompleks wypoczynkowy i wzgórza, z rozsianymi na nich domkami letniskowymi i winnicami:)
A tu z rowerka, ale wodnego ;).
Opuszczone lokale nad samym brzegiem, zadziwiające, że ktoś tego jeszcze nie kupił...
Niestety nie da rady opisać na mapie dokładnie naszego błądzenia ;)