... maturze z matmy. Nie będę tego komentować, zdać zdam, ale ciężkie te zadania... Za ciężkie. Na hopce do Biecza chociaż ogień ładny poszedł, potem już spokojnie. Vmax za tirem na obwodnicy - nierozgrzanie, za duży odstęp i odpadłem, a szkoda... A pykało się i po 80 km/h w tunelu, a teraz wszystko słabiej...
Zakończyć sezon (po raz trzeci chyba) czas zacząć! Ruszamy o 8 rano podniesieni na duchu prognozami wiatro - pogodowymi. Początek mozolnie, aż do zjazdu z Ropskiej, gdzie halny na plecach pozwala osiągnąć astronomiczne prędkości, jak na zjazd w stronę Grybowa - aż 75-77 km/h.
Grybów i niszczycielska rzeka Biała.
Nawrót na południe i zaczyna się orka do Berestu - toczymy się w zakresie 20-24 km/h - pod górę i wiatr ;). Leśne serpentyny znakomicie jadą się Maćkowi, ja jestem natomiast nieco znużony jazdą - nawet nie podejmuję sprintu ;). Zjazd z Krzyżówki do Krynicy beznadziejny, rzuca nami po całej jezdni. Na dole przerwa na msze ;).
Słońce wychodzi na dobre, wiatr też - początkowe km doliną Popradu nie są łatwe - do Muszyny urywa nam głowy, potem zmieniamy chyba nieco kierunek i jakby nieco lepiej ;).
Dolina, będzie łatwo, z górki - tak pewnie myślą Ci którzy tamtędy nie jechali - niestety są tam liczne hopki szczególnie na początku i dość długi podjazd przed Żegiestowem, który obok rejonu Piwnicznej i Rytra jest najpiękniejszym miejscem tego regionu. Sam Żegiestów jest położony na wysokim brzegu rzeki, budynki są wkomponowane w stok, wygląda to genialnie - szczególnie ten kościółek:
Od tego momentu mamy cały czas w plecy, skończyły się dziwne podmuchy w twarz (mając jednocześnie w plecy...). Trzymamy bezproblemowo 30-37 km/h i droga upływa bardzo przyjemnie na podziwianiu wyniosłych wzgórz w jesiennej szacie.
Sama Piwniczna urokliwa, chociaż wolę Krynicę. Podjeżdżamy do darmowego ujęcia Piwniczanki i napełniamy bidony (tzn. ja napełniam, bo mój towarzysz to chyba jakiś gatunek wielbłąda, nic nie pije). Stajemy także na "obiad", który przechodzi do historii chyba na stałe.
Mostek do centrum Piwnicznej z okolic pijalni.
pół dużej bagietki + 2 plasterki polędwicy sopockiej + 2 plasterki sera edamskiego + pół laski kiełbasy wiejskiej :D
Trochę nam tu schodzi, ale to nic, bo od tego momentu halny centralnie w plecy! Po zmianach poniżej 40 km/h schodzimy jedynie na niektórych hopkach, dwa razy dajemy ognia i bez jakichś większych problemów pęka 50 km/h. Do 60 km/h trochę już byłby problem ;p.
Tutaj dopiero są widoki! Słońce za Żegiestowem, nieco przykryte chmurami teraz daje, że tak powiem ognia na maksa i wzgórza prezentują się cudownie.
Osiedle Słoneczny Stok za Piwniczną - Zdrój.
Nasz kumpel, Poprad.
Kolejnym pięknym miejscem jest Rytro, tutaj widziane ze szczytu hopki przed mostem:
Nawet sam most jest bardzo ładny ;).
Aż do Sącza tempo bardzo wysokie, potem mały wyścig z kolesiami na mtb, kilka nerwowych sytuacji w samym mieście no i dojazd do Cieniawy, czyli coś czego nie lubimy. Sama góra też łatwo się nie daje - oj ostatkiem sił, ale poniżej 11-12 km/h na najstromszej końcówce nie schodzimy. Na zjeździe nieco odżywamy. Pod Ropską ja nadaję tempo, kusi mnie sprint, bo siły jakby wracają, ale daje sobie spokój i razem docieramy na szczyt - zjazd niebezpieczny - boczny wiatr i nosi po całym pasie. W Ropie miła niespodzianka - wiatr zmienił kierunek z południowego na zachodni, wskutek czego mamy teraz do domu z wiatrem ;).
W połączeniu z brakiem formy i masakrycznym wiatrem skutkuje to dwoma godzinami snu po powrocie ;p. Pod Bielankę i Kunkową jakoś wjechało, natomiast na "królewskim" zjeździe wiało tak przeokrutnie, że ledwo 70 km/h "musnąłem", a po drodze nosiło mnie od fosy do fosy, nie mówiąc już o wchodzeniu w zakręty...
W Uściu chwila refleksji i postanowienia - wracam tą samą trasą. Od razu wiadomo było jak będzie ciężko - przed mnie dwa bardzo strome podjazdy. Z "królewskiego zjazdu":
Hen, w tamten zakręt najczęściej wlatuje się + 80 km/h ;).
Klimkówka.
jakiś grzyb ;p.
Las pod przekaźnikiem.
I już pół kilometra dalej...
Polska złota ...wichura ;)
Oderne.
Do Kunkowej wytaczam się ledwo, ledwo, myśląc już o zjeździe z wiatrem po pleckach, a tu dupa. Podczas mojej półgodzinnej nieobecności odbyła się zwózka drzewa z lasu - prawy pas cały w ziemi i kamieniach - lewym nie pójdę - zakręt przed końcową prostą jest w lewo - a więc ciasno (i nic nie widać), po drugie nie mam nawet gdzie uciec - wjazd na ten syf mógłby się skończyć bardzo źle...
Z Leszczyn na górę też masakra, ale bywało gorzej - prędkości jak po krzyż w pełni formy (raz nawet 7,5 km/h osiągnąłem...).
Potem już tylko 7 km zjazdu - pod kurniki prawie 70 km/h, gdyby nie piękny zachód i potrzeba jego uwiecznienia na matrycy mojego fotogenicznego aparatu ;).
Spod kurników, na podjeździe nieco zaleciało, co na szczęście nie wpłynęło na prędkość podjeżdżania ;).
Chyba przyszedł dzień, aby przypieczętować (dla niektórych udany, dla niektórych mniej) sezon rowerowy 2010. Jeżeli mówimy już o pieczętowaniu, to trzeba taka pieczęć dobrze zapamiętać. Co jak co, ale tą trasę dobrze zapamiętamy :).
Od razu mocne uderzenie - Wawrzka - stromo, ale ładnie wchodzi. Liczyłem z góry na mgliste widoczki, ale nieco się zawiodłem:
Chełm.
Przed Banicą jak się okazuje, jakaś sprytna rzeka postanowiła zerwać dwa mosty. Jeszcze sprytniejszy Maciek postanawia się zabawić na mokro. Jego oponki nie wytrzymują bestialskiego dotyku glonów na betonowych płytach i ląduje w wodzie. Druga przeprawa jest już znacznie ostrożniejsza.
Przefrunę?
Szczęśliwy pływak ;)
Nie zauważyłem znaku i przeze mnie zawalił się most... ;p
A to już drugi przejazd:
W Banicy atakujemy podjazd na cmentarz (dobre 20%, jak te karawany tam wjeżdżają?), a potem podjazd do Czyrnej (właściwie ściankę wspinaczkową - troszkę łagodniej).
Cerkiew ze ścianki :).
Z grzbietu roztacza się piękny widok na najwyższy szczyt Beskidu Niskiego, Lackową, widać też, u jej podnóża, bielące się ściany cerkwi w Izbach - prawdziwe odludzie, tam drogi się po prostu kończą :).
Za chwilę rozpoczynamy podjazd pod Piorun (743 m.n.p.m.). 2 km długości, nachylenie znaczne - z trudnością jadę 9-9,5 km/h. Zjazd w stronę Mochnaczki taki sobie - ledwie 71,4 km/h. Jakby mało było stromych podjazdów (dotychczas wszystkie bardzo strome) zdobywamy w bólach ścianę pod stadninę Jakubik (nachylenie nawiązuje miejscami do Krzyża w Ropicy). Zjazd dostarcza adrenaliny, sporo leśnych zakręcików i lądujemy na początku podjazdu do Tylicza ;p.
Spojrzenie wstecz do Krynicy.
Ciasne serpentyny, ale na szczęście i w końcu trochę łagodniej. Zjazd beznadziejny. Podjazd z Muszynki na Kurovske Sedlo łatwiutki, płaściutki. Pierwszy km w dół bardzo szybki i stromy - ponad 76 km/h, potem już masakra - 6 km łagodnego zjazdu, ale wiatr taki, że do 45 km/h muszę dokręcać ;/.
Do Bardejova totalne zamulanie, przerwa nie pomaga, dopiero jedyny czynny sklep w Zborovie ratuje załogę, bo perspektywa 10 km podjazdu do granicy + zamulanie na maksa nie była kojąca. Na granicy kolejna przerwa i w końcu przypływ sił. Stąd już całkiem ładnym tempem docieramy do Gorlic.
Trasa bardzo męcząca, dużo podjazdów, w tym kilka bardzo stromych. Pogoda marna, chory od tego będę, ale jak zwykle było warto ;)
No i w końcu nadszedł ten dzień, na który czekałem cały rok - wyjazd na VIII Górską Pielgrzymkę Rowerową z Rzeszowa do Dębowca :). Prognozy pogody były elementem, który wprawiał w niemałą konsternację - od późnego lata do deszczowej jesieni - niczym rosyjska ruletka...
Wyjazd w okrojonym składzie - Kinga musiała dostać się na czterech kołach nazajutrz. Ośka oczywiście daje ognia od samego początku, ma nad nami blisko 40 minut przewagi (czyt. spóźnienia) ;p. Oprócz niej z Gorlic rusza też Aniasz, a w Bieczu dołącza Domi i lecimy spokojnym tempem na Rzeszów.
Z ciekawszych momentów:
1. Domi zrywa w Jaśle łańcuch. 1b. Ja nie potrafię go skuć = godzina w plecy na szukanie serwisu ;p.
2. Warzyce boczną drogą, wypadamy przed lasem i dalej już normalnie - zdecydowanie niepolecany wariant. 2a. Na parkingu strasznie dużo śmieci. 2b. Na zjeździe przy 78 km/h łapie mnie skurcz karku. Oczywiście nie wpłynęło to na nic, ale niemile zaskoczyło.
3. Hopki w i za Strzyżowem mocno. 3a. Docieram też do podnóża Niebyleckiej Góry - oj stromo tam, trzeba się kiedyś tam wybrać i się puścić.
4. Jakiś cham w Boguchwale mijając mnie daje po klaksonie długo i przeciągle, gdyż musiał zaczekać aż miniemy wysepki. Telefon 997 i może go dorwali ;).
5. Były prysznice! Tym razem kapucyny nie zawiodły ;p.
Z rana udałem się do Tęgoborza, co by zaliczyć praktykę, jeśli chodzi o kurs na patent sternika młodszego. Bardzo przyjemnie się pływało, wszystko zaliczone bez trudu.
I przyszedł czas na powrót, tym razem wiatr w plecy, więc szło sprawnie. Aż do Cieniawy na szczycie zjeżdżając z hopki na sekunde straciłem koncentrację, a że jechałem przy krawędzi jezdni ( z uwagi na duży ruch), koło spadło z asfaltu i ślizło się wzdłuż jego krawędzi (a różnica między poboczem a jezdnia to dobre 10 cm), a ja poleciałem na wprost. Mocno przywaliłem prawym bokiem, chyba z minutę nie mogłem złapać tchu, już myślałem, żebra złamane... Ale załamałem się dopiero na widok roweru - przednie koło powyginane w ósemkę ;/... Aż sobie usiadłem... Przez 5 minut pomimo moich sygnałów, żaden kierowca nie zatrzymał się, więc zadzwoniłem po karetkę. Przez kolejne 10 minut też nikt nie stanął. Durna rejonizacja i ambulans z Grybowa zawiózł mnie do Sącza, zamiast do Gorlic. Debilizm. Na szczęście nic nie złamałem... Ale jutrzejszy kurs na Ratownika WOPR poszedł się... Dobrze, że obyło się bez mandatu...
Trzeba sprawić nowe kółko - w pozytywnej opcji piasta i pare szprych do odratowania... Jakie wnioski? Może przed wyjazdem lepiej się wysypiać..? I na pewno olać kierowców i jechać w nieco bezpieczniejszy sposób?
3 rano, deszcz, śpię dalej... Ruszam przed 9, trasa wymaga niestety skrócenia, bo nie zamierzam wracać ciemną nocą... Całkowita zmiana planów i wyszło tak:
Jedyne miejsce warte opisania to sam podjazd na Przehybę, reszta znana, objeżdżona - no może ruch wahadłowy w dół z Cieniawy, nic chyba dziś mnie tka nie wkurzyło...
Na początek z Gołkowic do Gabonia nudno, delikatnie pod górę i zaczynamy zabawę... Pierwszy km nietrudny, dalsze 5 to już masakra, średnio ponad 10 %, a są kawałki znacznie stromsze, pewnie ze 20 %... Chciałem nie zjeść poniżej 10 km/h, a okazuje się, że muszę walczyć o 7 km/h ;p.
up the stream...
Na dobicie odcinek po ogromnych kamolach, koła ledwo to wytrzymują, deszcz tego szajsu na boki, prędkość spada do najniższej zanotowanej - 4 km/h - po tym syfie nie pójdę więcej. Na szczycie przerwa, widoczność nijaka - niby coś widać, ale np. Tatr nie...
Przekaźnik...
I zaczynamy zjazd, oj ostrożnie w dół, bo przyśpiesza się szybko, a trudno na tych zakrętach wyhamować. Nie przekraczam 50 km/h.
Trzecia serpentyna, oj wiało dziś, aparat nie nadążał za ruchem chmur, co widać na zdjęciu ;p.
I na koniec profil (z rowerowej bazy podjazdów Michała Książkiewicza:
W nogach +280, a tu wracać trzeba, co w wersji minimalistycznej oznacza ponad 160 km. Jeszcze wczoraj myślałem udowodnię coś sobie, zrobię druga dwusetkę itp. Pomyślałem jednak, tak jak wczoraj - nie jeżdżę dla km, wolę iść rano z rodzinką na plażę, w końcu byłem tylko dwa razy. Tak też zrobiłem. Wyjazd dopiero o 12.
Forma mnie zaskakuje. Myślałem, że będzie to męka, na dojechanie i finito, a tu ładnie lecę do Strażskich. Krótki rzut oka przez zaporę:
Pierwsza górka, jest też Vranov. I wtedy zaczynam czuć wczorajszy wypad, tzn. ręce i stopy szybciej drętwieją i pierwszy przystanek ok. 16 km wcześniej niż standardowo, czyli na 46 km.
Kolejne km lecą mozolnie, droga z płaskimi hopkami, nuży mnie to okropnie. Na ruchu wahadłowy dwa razy łapie się na chwilę z polską ciężarówkę, jednak za każdym razem szybko odpuszczam, widząc niepewny asfalt pod kołami. Przed Kapusanami większa hopa, a także ruch dopieka i mam dość - drugi przystanek dzisiaj.
Gdyby nie tak niehumanitarne warunki w tym miejscu pewnie skoczyłbym do Presova, ale w taki skwar odechciało mi się 10 km ekspresówki z masą tirów i innego żelastwa. Chwilę później lecę już na Bardejov, gdzie docieram właściwie bez przerw, po drodze opychając się przydrożnym jabłkami - grunt to dobrze się odżywiać (metalami ciężkimi ze spalin). Uzupełniam braki w bardejovskich widokach:
I zaczyna się. Do Zborova jakoś idzie. Potem już 10 km co raz bardziej pod górę do granicy. Jakoś się wtaczam, stwierdzając po drodze, że znaki kłamią z tymi km ;). Od Koniecznej do domu lot jak na skrzydłach, dobrze dostać takiego powera na sam koniec ;).
Nadszedł długo oczekiwany dzień - rajd w Słowacki Kras. Dzień przywitał mnie pięknie:
Początek nieciekawy - do Koszyc są niby trzy podjazdy, ale takie płaskie i nudne, na zjazdach też nie poleci za szybko, jednym słowem droga międzynarodowa dla tirów. Jednak od Dargovskiego priesmyku już fajnie się jedzie, jedynym urozmaiceniem są mijane pola słoneczników:
Szybko orientuje się w Koszycach co i jak, w końcu jestem tu po raz 7 albo i 8 (i dalej mi się podoba). Cóż mogę powiedzieć, o tym miejscu? Atmosfera i charakter nieco odbiega od słowackiego typu, który tchnie jeszcze minionymi czasami komunizmu. Jakby okno na Europę, nowocześnie, schludnie, czysto. Ale to tylko moje skromne zdanie. Dla uzupełnienia pare fotek wnętrza katedry pw. św. Elżbiety:
]
Zostaję na mszę, a tu niespodzianka - odprawiają po łacinie! No cóż nieczęsto w naszych czasach, taki obrządek jest praktykowany, rzeczywiście brzmi to dostojniej i podnioślej, zwłaszcza względem języka słowackiego ;p.
Zakupy w Billi i trzeba sypać, bo czas goni. Bez większych problemów (tylko bidon otworzył się z hukiem na wczesnym zielonym) przedzieram się przez miasto i po kilku km ekspresówką ekspresowo skręcam w żółtą na Jasov. Ładna, ale cięzka droga, jeden z cięższych fragmentów. Hopki, to znów dłuższy podjazd, jakaś serpentynka - ni ma letko, że tak powiem ;p. Zatrzymuję się przy przydrożnej jabłonce, które w tym kraju masowo sadzi się wzdłuż szos. Owoców mnóstwo, jem, pakuję kieszonki po brzegi i but dalej.
Dziś nie zatrzymuje się w Jasovie, (Jasovska jaskyna + hrad + Premonstrasky klastor), tylko od razu uderzam w kierunku Stosu przez Medzev. Ciekawie prezentowały się fabryczne kominy na tle zboża i górek. W Stosie zabawna sytuacja - dopiero trzecia ekspedientka rozumie moje pytanie o cenę jakiegoś napoju. Zaczynam młóckę - 7,84 km podjazdu po serpentynach, większość w przyjemnym lesie. Mijam dużo rowerzystów, wszyscy w przeciwną stronę, potem miałem okazję przekonać się dlaczego. W ogóle co do ichnich bikerów - z kulturką u nich na bakier - mało kto odmach, patrzą się jak na debila... W połowie mija mnie z rykiem wataha madziarskich motocyklistów. Wiąże się z tym ciekawostka, a mianowicie, podobno, za tych "lepszych" czasów, na Węgrzech ciężko było o samochody, był wybór - trabanty lub motorynki - stąd tyle węgierskich motocyklistów (dużo mnie dziś ich mijało). Niemniej jednak nachylenie jest niespecjalne, zjazd do Smolnika po serpentynach, więc też nie pociśnie.
Kilka km do Uhornej, jednego z moich dzisiejszych celów. Właściwie to chcę wjechać na górującą powyżej przełęcz - Uhorianske sedlo.
Jest i Uhorna...
I zaczyna się:
Ciężko od samego początku. Na szczyt jest około 4,5 km, z czego 3 km to 18%, reszta też niewiele ustępuje. W końcu wdzieram się na górę i kolejno dopada mnie tu: zaskoczenie i rozczarowanie. Dlatego, że aż 999 m i nie, że 1000 m ;p.
Z prawej Uhorna, maleje w oczach...
Teraz czas na nagrodę, czyli 12 km zjazdu. Samochodem podjeżdżaliśmy w mgle i było naprawdę ekstra: kręta, górska droga, żadnych barier, z prawej stok, z lewej przepaść w las, stromo i bez końca. Dziś, owszem, kręto stromo i bez końca, tyle, że asfalt kiepściutki, co umknęło oczywiście na 4 kołach. Do tego stopnia, że po około 5 km staję, co by ręce, klamki i klocki odpoczęły od ciągłego heblowania. Na szczęście druga połowa zjazdu ma nieco lepszą nawierzchnię i hamowanie tylko przed zakrętami (ale i tak jazda na stojąco, żadne składanie się, dokręcanie itp.). Skręcam sobie na drugi dzisiejszy cel - hrad Krasna Horka. Sam obiekt prezentuje się niezwykle ciekawie na wzgórzu, z parkingu czeka mnie ostra ścianka a'la krzyż w ropicy. Ostatnie metry po wyślizganych płytach z piaskowca. W ferworze walki omijam je co by nie wyryć na twarz, wjeżdżam w kadr jakiejś rodzince, ludzie ogólnie dziwią się widokowi roweru na takiej stromiźnie. Heh, było o co walczyć, na dziedziniec wstępu nie ma, wstęp + zgoda na foty. Pocałujta mnie w żyć. Pare ujęć tego i owego:
W zasięgu wzroku i krat...
fire at will, goats!
Końcowe metry z płyt...
Na zamku są jeszcze rycerze ;p.
Krasnohorske Podhradie.
Z dalszej perspektywy...
Wpadam na główniejszą drogę i od razu niełatwy podjazd pod Jablonovske sedlo (555 m). Oj, troszkę poczułem tu wcześniejsze km, a może po prostu było stromo? Przy trzech pasach (dwa w górę, jeden w dół) człowiek traci rozeznanie... Ze szczytu ciekawy widoczek, na jakieś miasteczko i duże zakłady przemysłowe. Od lewej wapienne skały... Żyć nie umierać, wiaterek w końcu po pleckach. Szkoda, że nie znam zjazdu i ruch duży, bo nie mogę się puścić zbyt szybko...
Próbowałem, nie dało efektu...
Od tego momentu, aż do Mlodavy nad Bodvou (nazwa węgierska Szepsi, bardzo mi się podoba) towarzyszą mi wapienne wzgórza i kamieniołomy. Nie powiem widoki ładne, choć jakoś weny do focenia nie mam. Przed Turną nad Bodvou skręcam w miejscowość Zadiel, co by zerknąć z bliska na wapienny wąwóz. Z bliska nie wydał mi się już taki cudowny ;).
W Moldavie pieprzę jasovske górki i lecę ekspresówką do Koszyc. Pobocze i zero problemów ze strony kierowców. Tam łapie mnie delikatny kryzysik - szosa płasko ciągnie się od okołu 30-40 km, co skutkuje znużeniem. Na rogatkach odzyskuję wiarę w podjazdy i ruszam szybkie lody w Aidzie na starówce. Polecam gorąco (czerwona kamienica na północ od katedry, 0,30 euro, gałka, pyszne, niestety wc płatne, jak to na Słowacji bywa...). Od tego momentu, pomimo 220 km na liczlu, lecę pięknie. Podjazdy znikają w mgnieniu oka, ostatnia przerwa na batona na Dargovskym priesmyku i jestem w domu ;).
Zwycięstwo!
Przełęcz jest świetnie uzbrojona - na szczycie takie oto działo samobieżne + T-34, a u podnóży podjazdu, z obu stron strzegą dwa T-34.
Nic nie zapowiadało, że w końcu ruszę pojeździć - pogoda była bardzo niestabilna - raz lało, raz padało...
Dzień zaczął się jednak nieco inaczej. O 7 ruszamy z ojcem, oczywiście samochodem, na zwiedzanie pobliskiego Użhorodu. Na granicy szybko - tylko po pół godziny u Słowaków i Ukraińców. Miasto zapuszczone, pełno bruku, katedralnyj sobor ciekawy:
Zakupy i ruszamy z poworotem. Na przejściu masakra - u Ukraińców tylko 20 minut, a u naszych południowych "przyjaciół" 4 godziny 25 minut... Nie będę w tym miejescu przeklinał na ich lenistwo i widoczne chamstwo, bo nie śpieszyli się i przeszukiwali samochody na dziesiątą stronę, szukając nie wiadomo czego.
Jedynym plusem była poprawa pogody - w końcu na plażę, Sirava:
Jako, że siedzenie bez przerwy na plaży nie dla mnie, ruszam na rekonesans, do opuszczonego ośrodka wczasowego położonego prawie dosłownie na plaży:
Potem pokręcić. Było późno, więc ruszam na podjazd za Vinnianske Jazero - 7,6 km pod górę, ale nie jest jakoś bardzo ciężko. Zjazd masakra - ponad 70 km/h bez dokręcania i hamowanie przed kończącym zakrętem, nie wiedziałem czy wejde tam tak szybko. I dalej nie wiem ;p.. Od strony Porubki (od sklepu), tylko 2,65 km, ale mega stromo. Zjazd do Vinnego beznadziejny - w lesie ciemno, na dodatek za połową duże dziury. Tuż nad samym Jazerem przeskakujew mroku jakaś sarna. Hehe, byłoby miło ;p... Potem tylko nad Shirave - świerszcze dają piękny koncert.