Z racji niedorobionego podziału godzin mam trzy okazje, by pojechać rano z Tomkiem do Biecza. Dziś był ten "pierwszy raz" w tym roku szkolnym.
7, statoil. Na krzyżówce łapiemy busa i ustawiamy się we dwóch. Jestem niestety niezbyt doświadczony w jeździe w tunelu i za mostkiem w Libuszy odpadam ;/. Zresztą we dwóch jest nieco trudniej. Wbrew pozorom jazda w tunelu też jest wyczerpująca, ale błyskawiczna. Od tego momentu już spokojnie, poza klasycznie mocnym podjazdem pod Biecz ;).
Powrót miłą drogą przed Strzeszyn ;). Napompowane opony to jest to ;).
No to jazda! 6,30, ale Maciej zalamił na 6,45, w końcu wyruszamy. Najpierw do Ropy i stamtąd przepiękną drogą wzdłuż Klimkówki. I tu wyszły na jaw dwie straszliwe rzeczy ;/. Pierwsza to ta, że tydzień z hakiem bez jazdy zrobił swoje, a druga znacznie gorsza: w aparacie padła bateria. Odwiedzam stanicę WOPR i chyba budzę bosmana, hihi ;) Brak okularów na zjazdach robi swoje, nie mogę przycisnąć, bo tracę widoczność ;p. Nadspodziewanie ciężki okazuje się podjazd pod Oderne, z którego niegdyś biło się pierwszy rekord prędkości, aż się łezka w oku kręci ;p. Bardzo przyjemną drogą zjeżdżamy do Kunkowej (gdyby nie brak okularów to 70 km/h byłoby jak nic ;)) Potem jakimś paryjami dojechaliśmy do Przysłupia, a stamtąd długi podjazd z hopkami na Magurę, tym razem pięknie wszedł ;) Maciek siadł na koło żukowi, a ja przypomniałem sobie o damskich okularach, które wziąłem zastępczo i wycisnąłem trochę więcej niż z poprzedniego zjazdu, chociaż nie była to jeszcze prędkość odpowiednia ;). Kolejne 15 km do samych Gorlic to sprint za sprintem, po rzeczywiście płaskiej prostej w Sękowej (koło drewnianego kościoła) wyciągnąłem 49 km/h. Tak niewiele brakło ;)
Może znajdę czas i chęć na drugi etap ;) Znalazłem ;)
Gorlice - Sitnica - Kwiatonowice - Sitnica
Miła traska nocna z Tomkiem. Bardzo nocna, powrót koło 23.
V etap Tour de Pologne - jadą przez Gorlice! A dokładniej: Biecka, na rondzie w prawo i Kołłątaja do góry, na skrzyżowaniu ze Stróżowską skręcają w lewo i prują w dół brukiem na most i stamtąd moją ulicą (Kościuszki) lecą na Ropicę i dalej mniej mnie trasa interesuje, aczkolwiek wiem którędy jadą.
Naprawdę prują po bruku... 45 km/h było jak nic. No ale karbon ponoć pięknie amortyzuje. Nie wiem jak, nie jechałem, nie dla psa kiełbasa :D. Zanim przejechali sami kolarze to minął nas korowód barwnych pojazdów od autobusów, przez samochody na dziwnych machinach z Festiny kończąc. Ogólnie rzecz ujmując dużo rabanu, a ich tak niewiele. Na początku ze 20 jechało, potem reszta peletonu. Prędkość porażająca. Potem znowu sznur samochodów poszczególnych grup. Dwa autobusy nie zmieściły się, hihi, pod naszym gorlickim mostkiem. Ciekawy widok, potem niespodzianka od dziewczyn dla wyprawowiczów ;)
Na sam koniec kolejny suprise, tym razem w moim wykonaniu ;). Zamiana rowerów z Tomkiem i but do domu. No nic mniejsze to, ale jakoś zajechałem. Trudno się przestawić (i to siodełko! jak ty na tym jeździsz człowieku! ;p)
Cwaniaki z Liquigasu pojechali obwodnicą, zamiast przeciskać się pod mostkiem ;)
Busik Columbii.
Arełodynamiczny pojazd Festiny ;)
Moi faworyci, Szmyd ma to wygrać!
Ucieczka mknie po bruku za zawrotną prędkością :D
Rozciągnięty peleton na Mickiewicza ;)
Drużynowe samochody ;)
Ciekawe czy Lance i Alberto kibicują w środku kolegom ;)
A tu już z innej beczki: Anny upiekły ciasto na cześć wczoraj przybyłych z dalekich stron, należy się jak najbardziej. Smaczne to było. A tak jeśli ktoś czytać nie potrafi (to prawdopodobnie nie doszedł do tego miejsca) lub nie widzi co jest wybananowane na roladzie to zacytuję: "Kinia 3000 Tomek".
Wczoraj dokonałem jednej z najmądrzejszych rzeczy w życiu! Zadzwoniłem. Pod ten numer. I co? Wracamy jutro, wyjedź. Nic trafniejszego ;)
Mieli do pokonania około 170 km, ja tyle ile przejadę. Wyruszyłem około 9, ale zatrzymała mnie przednia opona. Na statoilu szczyt sieroctwa... Chciałem dopompować opony, a tu wentyl nie ten i w efekcie zeszło całe powietrze... Szybko do pobliskiej wulkanizacji i własnoręczną przelotką (międzywentylową) bardzo miły jegomość napełnia moje Kendy cudownym powietrzem ;) Jedziemy.
Pare km przed Jasłem łapie mnie deszcz tak mocny, że trzeba poczekać około 20 minut, aż zelżeje. Potem jazda, mimo kapania i ogólnego ruchu na drodze. W Jaśle wyrzynam na przystanku skarpetki i jest okej. Rzucam się na drogę do Pilzna i całe szczęście kontaktuję się z Tomkiem i w odpowiednim momencie skręcam na Frysztak, do którego wiedzie kręta i dziurawa droga, z miłymi stromymi hopkami. Potem uderzam w Wiśniowej na Ropczyce i za tą przecudowną wsią spotykam się wreszcie z wyprawowiczami! Tomasz wpada obładowany po pachy. Sakwy przód, tył + przyczepka Kingi ;) Jak on z tym jedzie...? Tego nie wiem ;p Nie jeździłem z sakwami, co dopiero z tym całym majdanem... Po chwili Kinga nadjeżdża i po radosnym przywitaniu i ogólnej wymianie wrażeń i testowaniu mojego nowego roweru ruszamy razem na jajecznicę w krzaki ;p Po zapałki na pobliski Orlen i można smażyć. Na prośbę Kingi omijamy Warzyce i jakimiś wsiami dojeżdżamy do szosy Jasło - Krosno. Z jednym krótkim postojem docieramy do Biecza, tam spotykamy Annę i Annę i Patryka ;p. Dłuugi postój na montowanie przyczepki do roweru Kingi i ogólne śmianie. Rundka honorowa po Gorlicach i testowanie odejścia moich opon :D. Na prostej na Chopina (płasko) wyciągnąłem 47 km/h (na siedząco), chociaż gdybym z tyłu nie wrzucił 9, może byłoby 50 km/h (9 zmniejszyła znacznie dynamikę, zanim ruszyłem korbą prędkość zdążyła spaść ;p). "Odjechaliśmy" Tomka pod sam dom, razem z Szymonem i Annami i potem do domku na zasłużony obiadek :).
Dzięki i gratulacje, jesteście wielcy (może też bym był, ale pewne przeszkody wystąpiły ;p)
A teraz zdjęcia:
Jadąc, przed Bieczem stwierdziłem, że nie mam zdjęć tego uroczego miasteczka i zrobiłem pare :)
Panorama.
Ratusz.
A tu już Tomasz z całym wyprawowym majdanem, nie tylko swoim ;p
"Pali się wreszcie?" Smażenie jajecznicy ;).
Przyczepna (zazwyczaj) przyczepka.
Aniasz ;). Niezły korek utworzył się w Siepietnicy, i nasze w tym koła!
Kinga montująca ukochaną przyczepkę i Anna, której mina zdaje się mówić "Długo jeszcze?". W tle Patryk i z deczka ucięty Tomasz.
Dzisiaj wyprawowicz wracał do Polski zapiąć wszystko na ostatni guzik. Przez cały wieczór planowaliśmy trasę powrotną. Pierwszy wybór padł na Humenne przez Kałużę. To dopiero było bagno. 20 minut szukania drogi, która okazała się leśną 30%. Powrót murowany. W końcu przecięliśmy Michalovce i zostałem zmuszony do opuszczenia Tomka przed Strażskimi :( Brakło sił, jeszcze trzeba potrenować. W sumie pierwszy cel odwiezienia Vranov był oddalony o około 35-40 km od miejsca zamieszkania, więc może to i dobrze (dla mnie), że się nie przemęczyłem, ale niedosyt pozostał :( Dzięki :)
Statek wycieczkowy, a w tle opuszczony kompleks wypoczynkowy i wzgórza, z rozsianymi na nich domkami letniskowymi i winnicami:)
A tu z rowerka, ale wodnego ;).
Opuszczone lokale nad samym brzegiem, zadziwiające, że ktoś tego jeszcze nie kupił...
Niestety nie da rady opisać na mapie dokładnie naszego błądzenia ;)
Wyjazd z rodzinką na urlop, czyli szykuje się mała wycieczka :) Oczywiście zachwyceni nie byli, ale nie utrudniali. Miałem jedno miejsce dla jakiegoś towarzysza podróży, bo trasa miała być dość długa. Tomek się zgodził, nadarzała się okazja do przetestowania nowych sakw (CROSSO) przed "wyprawą".
Wyjazd zaplanowaliśmy na 8,45 w niedzielę, po kościele ;p Jak to ja, zaspałem pokazując swoje niechcące lekceważenie dla wszystkiego. W końcu na drogę wytoczyliśmy się o 9,30(?). Do granicy jazda jedną z moich ulubionych tras krótkich, zdobyliśmy Magurę i zaczął się mój "dziewiczy" wjazd na Słowację. Beherov powitał milutkim parokilometrowym zjazdem po drodze, która mogłaby śmiało występować o miano asfaltu terenowego. W Zborovie skręciliśmy na Svidnik, przecinając w poprzek liczne, mniejsze i większe góreczki. Po paru km spotkaliśmy dwóch starszych kolarzy jadących na spotkanie z następnymi dwoma kawałek dalej. To była jazda! 38-42 km/h do samego Svidnika, niestety skręcili, a dwuosobowa grupa wycieczkowa zrobiła postój pod Tesco. Pomimo pozornie morderczego tempa mieliśmy dużo sił i wyjechaliśmy na dalszą drogę autostradą w budowie (były drogowskazy na Rzeszów) do Stropkova. Trzymaliśmy tempo 33-38 km/h, jechało się naprawdę szybko i przyjemnie. Pierwszy większy podjazd na Słowacji czekał nas na Domasą, jednak jazda w cieniu drzew nie była bradzo uciążliwa. Widać było skutki lipcowej pogody - Domasa zalała pobliskie lasy i przybrzeżne łąki. Podczas o odpoczynku w chłodnym lesie kilkanaście km dalej, podjęliśmy decyzję o odwiedzinach Vranov, gdzie znajdowało się najbliższe Tesco, a zapasy powoli się kończyły. Nasze poszukiwania sklepu w tym mieście to materiał na osobną historię. "Gdzie tesco?" "2 km i w lewo" No to jedziemy - tabliczka po 500 m - Tesco 2,1 km. Potem 1,5 km. I nic. Po przejechaniu 4 km pytamy i wskazują to samo miejsce: "Za Billą 200 m i w prawo" I jest! Tabliczka. Od drugiej strony skręt był nieoznakowany i stąd zwiedzanie Vranova pod wiatr. Ale nic, pół godziny pod sklepem i tniemy wreszcie do Michalovców. W Strażske napotykamy przejazd kolejowy. Czerwone światło, ale nic nie jedzie. Tomek:"Jedź! Stój!" Całe szczęście nie posłuchałem go i nie zatrzymałem się na środku, uciekłem przed opadającym szlabanem i jakoś to poszło. Do Topolczan płasko, zresztą jak przez większość trasy i skrótem, mijając miasto wyjechaliśmy koło Kauflandu. Szybki spojrzenie na mapę i dwupasmówką nad jezioro. Przepiękna okolica, wzgórza z winnicami, cypel, woda słońce i ...wątpliwości, gdzie tak naprawdę mamy dojechać. Postanowiliśmy spróbować Kaluży. Tomasz zamoczył się w jeziorze, a ja dowiedziałem się, że Vinne to nasz cel i trzeba się kawałek wrócić. Tempo kosmiczne, około 28 km/h, na oko. Tomek przez całą trasę krzyczał: "za szybko!" Na 100 km 3h 35 minut :). Świetna sprawa :) Na miejscu odpoczęliśmy i mimo musowego powrotu mój towarzysz poszedł spać dopiero o pierwszej. Szczerze mówiąc podziwiam siłę, jeśli wróci ;p
Kolejny dzień na truskawkach, znowu spóźnienie i gonitwa do Korczyny za uciekinierami ;p Zbiory pod znakiem rzepaku i ucieczki w kierunku góry pola. Trochę się baby darły na nasze kanty, ale olać to. Powrót znowu z wietrzykiem w plecki, chociaż już nie burzowym :)
Rano trzeba było się zerwać (i spóźnić <ściana>), ale warto było. Na początku dojechaliśmy do plantacji(?) truskawek w Korczynie. Coś tam człowiek zarobił, a śmiechu była co nie miara. Jedna starsza kobieta była wybitnie dowcipna i na polu nr 2 nieźle śmialiśmy, zbierając ("Jak byłam w waszym wieku to ptaki dupą łapałam" xD). Kinga oczywiście zebrała prawie tonę, my z Tomkiem solidarnie tyle samo (niewiele pewnie więcej od Kingi :P). Na polu nr 3 zostaliśmy prawie całkiem sami, ale to sprzyjało BITWIE NA TRUSKAWKI :D Całkiem dobrze fruwają. Powrót cudowny - wiatr burzowy w plecy i od Libuszy do do Argo nie schodziliśmy poniżej 40 km/h. Na zakręcie autostrady przed Parkiem, wjechał gość skuterem. Wystarczyło mocy żeby go wyprzedzić. Za pare metrów wyprzedza mnie on z Dudkiem na kolo (co było oczywiste, bo jakby inaczej, w sumie sam o tym myślałem :)). Dom. Dzięki wielkie xD
10 po piątej wyjechaliśmy z Gorlic, ja i Maciek. Kierunek Sanok, przez Duklę i Miejsce Piastowe. Planem było zdążyć na 10 na start maratonu. Jechało się elegancko; zaliczyliśmy miłą górę za Duklą i cudowne proste przed Sanokiem : 35-37 km/h, czasem nawet do 42 :). Na miejscu okazało się, że tak naprawdę Sanok to nie mała wieś z jedną drogą, a miasto, i na dodatek nikt nie wie gdzie maraton jest rozgrywany... Próżne poszukiwania zakończyliśmy telefonem do domu i w końcu trafiliśmy ;) W sam raz dla nas przesunięto start o 15 minut, wiedzieli, że ich szukamy. Krótka rozmowa ze znajomym Bartkiem z Gorlic i ruszyli. Przegoniliśmy pół stawki i na rynku odłączyliśmy się na zaczynającą się msze ( do komunii w stroju kolarskim). Potem informacja turystyczna i miły przewodnik (zaofiarował toaletę) i dłuższy postój na ławeczce na rynku. Zaplanowaliśmy trasę i ruszyliśmy dalej. Do Zagórza szybko i do Komańczy męka. Wiatr po twarzy (25 km/h na zjeździe - osiągnięcie) i droga głównie pod górę (nie było tego widać) dały popalić. Potem przemiły wjazd na dach świata - pół godziny jazdy pod górę, która wreszcie było widać, potem zjazd w 7 minut, serpentynami. Dalej, w wielkich mękach osiągamy Komańczę, spotykamy dwóch kolesi objeżdżających Polskę i ruszamy na Tylawę i Krempną. Tu już jechało mi się lepiej, a po morderczym podjeździe w Mszanie (asfalt terenowy) i wyścigu z chłopaczkiem na "składanej" kolarce ujrzeliśmy Dudka mknącego w dół na Scocie :) Radość! Przywiózł siły, szkoda, że nie jedzenie :P Dotaczamy się do Krempnej i tam moczę SPD Tomkowi wodą z kukurydzy. Zdobywamy Przełęcz Halbowską i mkniemy serpentynami w dół. Dalej do Żmigrodu wyścigi z jakimś kolarzem, jeszcze było dużo sił więc dogoniliśmy go i zatunelowanego za nim Tomka. Od Żmigrodu spokojnie do domu, za samochodem taty, który niespodziewanie zaofiarował się jako service car :) Spotkaliśmy Rozdzielu jeszcze Aniasz, która również po nas wyjechała. Ogólnie forma super, jeszcze sił wieczorem zostało trochę, dużo kolarzy w trasie było, żaden w naszą str (oprócz jednego w Mszanie) Dzięki wielkie xD
Najpierw do Tomka po klucz do korby, potem razem z nim do rozjazdu Biecz - autostrada biecka i do Maćka. Dwie godziny i rower działa cudnie, tylko coś niepokoi mnie przerzutnik z przodu - z jedynki wrzuca od razu na trójkę (jak mu każe dwójkę) i na trójkę reaguje, zrzucając łańcuch poza zębatki- tak się odwdzięcza za serwis! Dzięki za klucz, wspólna jazdę, a najbardziej za serwis xD