Tak, tak jest! Wróciłem! Wróciłem z nowym kołem i chęciami do jazdy!
Na powrót oczywiście deszcze niespokojne, więc wszelkie plany jakichś sześćdziesiątek czy czegoś w tym stylu znikają i ruszam tylko na szybką ósemkę z 5 - godzinną przerwą w ciemnym lesie.
Pierwsze 1,5 km uczę się na nowo jazdy, zadziwiająca kondycja jak na taką przerwę. Powrót bardzo szybki - od fosy do fosy, ale docieram do domu w jednym, niezadrapanym kawałku ;).
Vmax na sokolskiej - ładny ogień poszedł mimo braku formy i jakichś dziwnych spodenek i kurtki - żagla ;p.
Dla urozmaicenia zapraszam do nierowerowych zdjęć z "kolonii" dla powodzian w byłym NRD, czyli Berlin i okolice - klik
Czyli mały powrót do Granda w oczekiwaniu na koło. Rano pare załatwień, a wieczorem na seans filmowy, powrót umilał zgrzyt i skrzypienie korby, rodem z jakiegoś horroru... Ale ma to swoja dobrą stronę, bo przynajmniej jeleń pod koło nie wyskoczy :D.
Czas mi sie skasował w czasie jazdy, więc nie będę zgadywał ;).
Z rana udałem się do Tęgoborza, co by zaliczyć praktykę, jeśli chodzi o kurs na patent sternika młodszego. Bardzo przyjemnie się pływało, wszystko zaliczone bez trudu.
I przyszedł czas na powrót, tym razem wiatr w plecy, więc szło sprawnie. Aż do Cieniawy na szczycie zjeżdżając z hopki na sekunde straciłem koncentrację, a że jechałem przy krawędzi jezdni ( z uwagi na duży ruch), koło spadło z asfaltu i ślizło się wzdłuż jego krawędzi (a różnica między poboczem a jezdnia to dobre 10 cm), a ja poleciałem na wprost. Mocno przywaliłem prawym bokiem, chyba z minutę nie mogłem złapać tchu, już myślałem, żebra złamane... Ale załamałem się dopiero na widok roweru - przednie koło powyginane w ósemkę ;/... Aż sobie usiadłem... Przez 5 minut pomimo moich sygnałów, żaden kierowca nie zatrzymał się, więc zadzwoniłem po karetkę. Przez kolejne 10 minut też nikt nie stanął. Durna rejonizacja i ambulans z Grybowa zawiózł mnie do Sącza, zamiast do Gorlic. Debilizm. Na szczęście nic nie złamałem... Ale jutrzejszy kurs na Ratownika WOPR poszedł się... Dobrze, że obyło się bez mandatu...
Trzeba sprawić nowe kółko - w pozytywnej opcji piasta i pare szprych do odratowania... Jakie wnioski? Może przed wyjazdem lepiej się wysypiać..? I na pewno olać kierowców i jechać w nieco bezpieczniejszy sposób?
3 rano, deszcz, śpię dalej... Ruszam przed 9, trasa wymaga niestety skrócenia, bo nie zamierzam wracać ciemną nocą... Całkowita zmiana planów i wyszło tak:
Jedyne miejsce warte opisania to sam podjazd na Przehybę, reszta znana, objeżdżona - no może ruch wahadłowy w dół z Cieniawy, nic chyba dziś mnie tka nie wkurzyło...
Na początek z Gołkowic do Gabonia nudno, delikatnie pod górę i zaczynamy zabawę... Pierwszy km nietrudny, dalsze 5 to już masakra, średnio ponad 10 %, a są kawałki znacznie stromsze, pewnie ze 20 %... Chciałem nie zjeść poniżej 10 km/h, a okazuje się, że muszę walczyć o 7 km/h ;p.
up the stream...
Na dobicie odcinek po ogromnych kamolach, koła ledwo to wytrzymują, deszcz tego szajsu na boki, prędkość spada do najniższej zanotowanej - 4 km/h - po tym syfie nie pójdę więcej. Na szczycie przerwa, widoczność nijaka - niby coś widać, ale np. Tatr nie...
Przekaźnik...
I zaczynamy zjazd, oj ostrożnie w dół, bo przyśpiesza się szybko, a trudno na tych zakrętach wyhamować. Nie przekraczam 50 km/h.
Trzecia serpentyna, oj wiało dziś, aparat nie nadążał za ruchem chmur, co widać na zdjęciu ;p.
I na koniec profil (z rowerowej bazy podjazdów Michała Książkiewicza:
czytaj od początku! A więc wróciłem. Kolejny dłuższy wypad za mną. Wiele zobaczyłem, przejechałem trochę mniej, no coż tak to z pogodą bywa. Czas z rodziną, piękne miasta, jaskinie i koniec końców jezioro ;). Pobiłem rekord długości trasy (288 km), wysokości (999 m n.p.m.) i przekroczenia prędkości na znaku (35 km/h z Kosickej Novej Vsi do Kosickich Olsan) ;p. Trochę statystyk:
km: 715,92 km t: 27 h 12 min vmax:73,50 km/h (Magura w stronę Gładyszowa i z powrotem w stronę Gorlic)
Pech to pech, gdyby nie pogoda km pewnie byłoby ponad 1200 km, ale z drugiej strony nie dało by rady zobaczyć tylu pięknych miejsc, jednak samochód to samochód ;).
W nogach +280, a tu wracać trzeba, co w wersji minimalistycznej oznacza ponad 160 km. Jeszcze wczoraj myślałem udowodnię coś sobie, zrobię druga dwusetkę itp. Pomyślałem jednak, tak jak wczoraj - nie jeżdżę dla km, wolę iść rano z rodzinką na plażę, w końcu byłem tylko dwa razy. Tak też zrobiłem. Wyjazd dopiero o 12.
Forma mnie zaskakuje. Myślałem, że będzie to męka, na dojechanie i finito, a tu ładnie lecę do Strażskich. Krótki rzut oka przez zaporę:
Pierwsza górka, jest też Vranov. I wtedy zaczynam czuć wczorajszy wypad, tzn. ręce i stopy szybciej drętwieją i pierwszy przystanek ok. 16 km wcześniej niż standardowo, czyli na 46 km.
Kolejne km lecą mozolnie, droga z płaskimi hopkami, nuży mnie to okropnie. Na ruchu wahadłowy dwa razy łapie się na chwilę z polską ciężarówkę, jednak za każdym razem szybko odpuszczam, widząc niepewny asfalt pod kołami. Przed Kapusanami większa hopa, a także ruch dopieka i mam dość - drugi przystanek dzisiaj.
Gdyby nie tak niehumanitarne warunki w tym miejscu pewnie skoczyłbym do Presova, ale w taki skwar odechciało mi się 10 km ekspresówki z masą tirów i innego żelastwa. Chwilę później lecę już na Bardejov, gdzie docieram właściwie bez przerw, po drodze opychając się przydrożnym jabłkami - grunt to dobrze się odżywiać (metalami ciężkimi ze spalin). Uzupełniam braki w bardejovskich widokach:
I zaczyna się. Do Zborova jakoś idzie. Potem już 10 km co raz bardziej pod górę do granicy. Jakoś się wtaczam, stwierdzając po drodze, że znaki kłamią z tymi km ;). Od Koniecznej do domu lot jak na skrzydłach, dobrze dostać takiego powera na sam koniec ;).
Nadszedł długo oczekiwany dzień - rajd w Słowacki Kras. Dzień przywitał mnie pięknie:
Początek nieciekawy - do Koszyc są niby trzy podjazdy, ale takie płaskie i nudne, na zjazdach też nie poleci za szybko, jednym słowem droga międzynarodowa dla tirów. Jednak od Dargovskiego priesmyku już fajnie się jedzie, jedynym urozmaiceniem są mijane pola słoneczników:
Szybko orientuje się w Koszycach co i jak, w końcu jestem tu po raz 7 albo i 8 (i dalej mi się podoba). Cóż mogę powiedzieć, o tym miejscu? Atmosfera i charakter nieco odbiega od słowackiego typu, który tchnie jeszcze minionymi czasami komunizmu. Jakby okno na Europę, nowocześnie, schludnie, czysto. Ale to tylko moje skromne zdanie. Dla uzupełnienia pare fotek wnętrza katedry pw. św. Elżbiety:
]
Zostaję na mszę, a tu niespodzianka - odprawiają po łacinie! No cóż nieczęsto w naszych czasach, taki obrządek jest praktykowany, rzeczywiście brzmi to dostojniej i podnioślej, zwłaszcza względem języka słowackiego ;p.
Zakupy w Billi i trzeba sypać, bo czas goni. Bez większych problemów (tylko bidon otworzył się z hukiem na wczesnym zielonym) przedzieram się przez miasto i po kilku km ekspresówką ekspresowo skręcam w żółtą na Jasov. Ładna, ale cięzka droga, jeden z cięższych fragmentów. Hopki, to znów dłuższy podjazd, jakaś serpentynka - ni ma letko, że tak powiem ;p. Zatrzymuję się przy przydrożnej jabłonce, które w tym kraju masowo sadzi się wzdłuż szos. Owoców mnóstwo, jem, pakuję kieszonki po brzegi i but dalej.
Dziś nie zatrzymuje się w Jasovie, (Jasovska jaskyna + hrad + Premonstrasky klastor), tylko od razu uderzam w kierunku Stosu przez Medzev. Ciekawie prezentowały się fabryczne kominy na tle zboża i górek. W Stosie zabawna sytuacja - dopiero trzecia ekspedientka rozumie moje pytanie o cenę jakiegoś napoju. Zaczynam młóckę - 7,84 km podjazdu po serpentynach, większość w przyjemnym lesie. Mijam dużo rowerzystów, wszyscy w przeciwną stronę, potem miałem okazję przekonać się dlaczego. W ogóle co do ichnich bikerów - z kulturką u nich na bakier - mało kto odmach, patrzą się jak na debila... W połowie mija mnie z rykiem wataha madziarskich motocyklistów. Wiąże się z tym ciekawostka, a mianowicie, podobno, za tych "lepszych" czasów, na Węgrzech ciężko było o samochody, był wybór - trabanty lub motorynki - stąd tyle węgierskich motocyklistów (dużo mnie dziś ich mijało). Niemniej jednak nachylenie jest niespecjalne, zjazd do Smolnika po serpentynach, więc też nie pociśnie.
Kilka km do Uhornej, jednego z moich dzisiejszych celów. Właściwie to chcę wjechać na górującą powyżej przełęcz - Uhorianske sedlo.
Jest i Uhorna...
I zaczyna się:
Ciężko od samego początku. Na szczyt jest około 4,5 km, z czego 3 km to 18%, reszta też niewiele ustępuje. W końcu wdzieram się na górę i kolejno dopada mnie tu: zaskoczenie i rozczarowanie. Dlatego, że aż 999 m i nie, że 1000 m ;p.
Z prawej Uhorna, maleje w oczach...
Teraz czas na nagrodę, czyli 12 km zjazdu. Samochodem podjeżdżaliśmy w mgle i było naprawdę ekstra: kręta, górska droga, żadnych barier, z prawej stok, z lewej przepaść w las, stromo i bez końca. Dziś, owszem, kręto stromo i bez końca, tyle, że asfalt kiepściutki, co umknęło oczywiście na 4 kołach. Do tego stopnia, że po około 5 km staję, co by ręce, klamki i klocki odpoczęły od ciągłego heblowania. Na szczęście druga połowa zjazdu ma nieco lepszą nawierzchnię i hamowanie tylko przed zakrętami (ale i tak jazda na stojąco, żadne składanie się, dokręcanie itp.). Skręcam sobie na drugi dzisiejszy cel - hrad Krasna Horka. Sam obiekt prezentuje się niezwykle ciekawie na wzgórzu, z parkingu czeka mnie ostra ścianka a'la krzyż w ropicy. Ostatnie metry po wyślizganych płytach z piaskowca. W ferworze walki omijam je co by nie wyryć na twarz, wjeżdżam w kadr jakiejś rodzince, ludzie ogólnie dziwią się widokowi roweru na takiej stromiźnie. Heh, było o co walczyć, na dziedziniec wstępu nie ma, wstęp + zgoda na foty. Pocałujta mnie w żyć. Pare ujęć tego i owego:
W zasięgu wzroku i krat...
fire at will, goats!
Końcowe metry z płyt...
Na zamku są jeszcze rycerze ;p.
Krasnohorske Podhradie.
Z dalszej perspektywy...
Wpadam na główniejszą drogę i od razu niełatwy podjazd pod Jablonovske sedlo (555 m). Oj, troszkę poczułem tu wcześniejsze km, a może po prostu było stromo? Przy trzech pasach (dwa w górę, jeden w dół) człowiek traci rozeznanie... Ze szczytu ciekawy widoczek, na jakieś miasteczko i duże zakłady przemysłowe. Od lewej wapienne skały... Żyć nie umierać, wiaterek w końcu po pleckach. Szkoda, że nie znam zjazdu i ruch duży, bo nie mogę się puścić zbyt szybko...
Próbowałem, nie dało efektu...
Od tego momentu, aż do Mlodavy nad Bodvou (nazwa węgierska Szepsi, bardzo mi się podoba) towarzyszą mi wapienne wzgórza i kamieniołomy. Nie powiem widoki ładne, choć jakoś weny do focenia nie mam. Przed Turną nad Bodvou skręcam w miejscowość Zadiel, co by zerknąć z bliska na wapienny wąwóz. Z bliska nie wydał mi się już taki cudowny ;).
W Moldavie pieprzę jasovske górki i lecę ekspresówką do Koszyc. Pobocze i zero problemów ze strony kierowców. Tam łapie mnie delikatny kryzysik - szosa płasko ciągnie się od okołu 30-40 km, co skutkuje znużeniem. Na rogatkach odzyskuję wiarę w podjazdy i ruszam szybkie lody w Aidzie na starówce. Polecam gorąco (czerwona kamienica na północ od katedry, 0,30 euro, gałka, pyszne, niestety wc płatne, jak to na Słowacji bywa...). Od tego momentu, pomimo 220 km na liczlu, lecę pięknie. Podjazdy znikają w mgnieniu oka, ostatnia przerwa na batona na Dargovskym priesmyku i jestem w domu ;).
Zwycięstwo!
Przełęcz jest świetnie uzbrojona - na szczycie takie oto działo samobieżne + T-34, a u podnóży podjazdu, z obu stron strzegą dwa T-34.
Dziś udało się zwiedzić piękno miasta wschodnich Węgier - Debreczyn i Tokaj:
krasny magyarsky jazyk
Kościół reformacki. Ciekawostka jest taka, że dużo na Węgrzech żółtych świątyń. Czemu? Podobno księżniczka Sisi lubiła ten kolor. Jest się królewna się może to i owo.
Największa w Europie ceramiczna fontanna na pierwszym planie, a w tle interesujący hotel Aranybika ;).
Po całym dniu plażowania potoczyłem się nad Morskie Oko. Słowackie Morske Oko. Jest to ładne, górskie jeziorko położone na wysokości 610 m.n.p.m. Początek szybko, aż do skrętu na właściwą drogę, przez Remetskie Hamre. 12-13 km lekkiego podjazdu, wyciąga ze mnie całą chęć jazdy. Porządne nachylenie dopiero na ostatnich 800 m... Parę fot i ruszam dookoła jazera. Znajduję drogę, która zdaje się zamykać pętlę. Po km moim oczom ukazuje się TEREN! Aaa! Nie zrażony ruszam, wystraszając po drodze sarną, która chciała przekroczyć ścieżkę. Końca nie widać, ja nie mam lampki, więc wracam tą samą drogą. Aż do Kaluży tempo ekspresowe - pół drogi grubo ponad 40 km/h. Wpadam elegancko przed 22, a jutro (samochodem) do Rumunii ;).